Dziadowski interes
Góralskie zasady dobrego wychowania wymagają od stron dojrzałej powściągliwości i niezbędnej oględności w wyłuszczaniu sprawy. Najmniej chętnie widziany jest pośpiech, konkret i zbytnia dociekliwość szczegółów. Póki można, należy unikać terminów, kwot, zobowiązań i wszelkich istotnych warunków umowy, mówić trzeba dużo i jak najmniej na temat. Najlepiej zaczynać od pochwały bądź przygany pogodzie, oceny zbiorów, można skomentować głośny w okolicy wypadek czy ostatnią pogłoskę o nowej zmianie cen. Bardzo dobrze rozmawia się przy wódce – przyniesionej ze sobą – znika wtedy pierwsze skrępowanie i można gościowi zrewanżować się swoją wódką. Dopiero przy trzeciej półlitrówce smakuje obiad i między gościem i gospodarzem zawiązuje się sympatia, przyjaźń i w końcu dozgonne braterstwo, pieczętowane łzami i soczyście ośliniałymi pocałunkami.
Jeżeli zaś chodzi o sam interes, najlepiej poruszyć go dopiero przy pożegnaniu, w drzwiach, w sieni czy przy furtce. Dobrze widziane jest odegranie scenki nagłego napadu sklerozy i zapomnienia, z czym to się tu przyszło, bądź takiego niby olśnienia: czy aby takiej to a takiej sprawy z gospodarzem nie dało się załatwić. A ustalone tym trybem warunki noszą atest najpewniejszej gwarancji.
Już po pierwszych zdaniach zorientował się, że w tej grze cała jego przewaga wynikająca z wykształcenia, obycia i doświadczenia straciła jakikolwiek walor przydatności. Poczuł się niepewnie i zaczął tracić rezon.
– Żyrek mówił wam, że przyjadę?
– Ni. A kiery Zyrek? – natychmiast uzupełnił odpowiedź pytaniem, widząc strapienie pana Zemanka.
– Franek!
– Jo go nie widzioł – i ponownie z tej samej przyczyny pospieszył z uzupełnieniem: – Brat śnim niby godoł.
– No, więc wie pan, po co przyjechałem – ucieszył się i odetchnął z ulgą.
– Po co? – Zgasił przedwczesną radość.
– Chodzi o szałas.
– Jaki szałas, czyj szałas?
– O mój!
– To kcecie sprzedać?
– Nie! – zaczął się znowu irytować, gdyż pokłady cierpliwości były nadzwyczaj płytkie, a na pewno do takich negocjacji niewystarczające. – Chodzi o budowę szałasu.
– Jakigo szałasa?
– Zwykłego, jakich pełno w górach.
– Ka, w kierych górach?
– Tu, w Beskidach.
– Ja, ale jo nie wjym, jaki ten szałas mo być. Na co łón mo być?
– Do ogródka, na altanę.
– To bydzie lo łowiec? – zapytał ze zrozumieniem.
– Nie, nie dla owiec, dla wypoczynku i do przechowywania sprzętu.
– To niby ni mocie ka spać? – rzucił drwiąco i z coraz większą podejrzliwością obserwował w najwyższym stopniu zakłopotanego pana Zemanka. – Matka! Posukoj Staska!
– Wie pan – zaczął od początku – chcę mieć prawdziwą góralską chatkę, tylko mniejszą, u siebie na działce. Sam tego nie zrobię, więc proszę, żeby mi to pan zrobił. Po to tu przyjechałem.
– Szałas to je szałas – gospodarz uznał, że trzeba też zacząć od definicji – a chatka to je chatka. Mo komin, piec, siń, dwie izby i inksze rzecy. Szałas je lo łowiec. To co kcecie?
– Właśnie szałas, tylko nie dla owiec, a dla wypoczynku.
– A z czego to mo być? – przeszedł o krok dalej, co panu Zemankowi wyraźnie poprawiło nastrój.
– Jak to z czego? Z drzewa!
– Panie – skarcił go natychmiast – jak kto teraz buduje, to jyny z pustaków abo z cegły, z drzewa to jyny dziady robiom! – I spojrzał przy tym na żonę i Staska z przejrzystą dydaktyką.
– Kiedy ja właśnie chcę z drewna – usiłował jeszcze raz przekonać gospodarza.
– Tata – wtrącił się w porę Stasek – łóni kcom mieć pamping! Stasek był już bliski prawdy, ale należało go nieco skorygować.
– Nie domek kampingowy, a prawdziwy szałas.
– Jo wjym – przytakiwał Stasek – taki kiosek, ka łobrozki i inksze pamiontki sprzedajom.
– Nie, nie, tylko nie to – bronił rozpaczliwie swej koncepcji. – Chodzi mi o zwykły szałas, jaki ma na Gluzówce Wojtyła.
– Tata – zrozumiał wreszcie Stasek – łóni kcom taki, jaki sóm we wjyrchak.
– Jaa? – przeciągle jęknął stary. – Taki jak we wjyrchak majom? – w oczach starego odmalował się zupełnie czytelny wyrzut, że z takim dziwakiem przyszło mu interes omawiać. „Dziod jakiś, bez pjynindzy pewnie, co go nie stać na porządny, murowany dom i kce spać jyny w szałasie”.
– No, więc jak? Będziecie budować?
– Ze niby kto, ze niby jo? – cieśla wyraźnie pytał o precyzję.
– Obaj z synem, z bratem albo z Żyrkiem.
– To kogóż kcecie?
– Was.
– Sam nie poradzę.
– No to z synem.
– Mogymy.
– Wobec tego, dobrze! Przyjadę za tydzień z dokładnym rysunkiem i będzie można zacząć robotę.
W następną niedzielę nie było Staska i gospodarz włożył rysunki do kredensu, dając do zrozumienia, że bez syna nie ma co rozwijać tematu, „a do wiesny jesce walnie” – uspokajał.
Gdzieś pod koniec listopada zastał ich w końcu obu, i to trzeźwych. Wyczuł bliskość końca sprawy.
– My już se myśleli, co wos nie bydzie – mimo wszystko robili wrażenie zadowolonych z wizyty.
– Taki szałasik to żadno mecyja – dodawał otuchy Stasek.
– A drzewo mocie? – spytał stary Pawlik.
– Tak, kupuję od Żyrka.
– Kie mocie żyrkowe, to niek se idom ku Żyrkowi – wyrwał się Stasek.
– Jeżeli macie swoje drzewo, to możecie robić ze swojego.
– Mogymy, czymu ni – zaakceptowali zgodnie. – To muszom być proste smreki, a nie marekwie, co to som rubse na spodku, a cinkie u wjyrchu – objaśniał rzeczowo Stasek.
– Jeszcze raz powtarzam – tu pan Zemanek wybaczył im wszystkie krętactwa, jako że wyczuwał pomyślne zakończenie, jednak uznał za konieczne przypomnieć o najważniejszej zasadzie – to musi być bardzo prosty, zwyczajny szałas!
– Jo wjym! My tu hań jednymu letnikowi tyż robili pamping, i tyż tak godoł: to mo być bardzo zwycajny schowek na narzyndzia i na toczki, a jak sie go potym pytali: kiery wom te budę lo psa wyrychtowoł, to łón godo: Pawliki. I nie jego była gańba, jyny nasa. Bydzie jako kcecie: col, dwa cole, nie gro role, jak na rysunku – Stasek zakończył, a stary uzupełnił:
– Po śnjygu spuscymy troszecke smrecków i z wiesną chycymy sie roboty.
– Zadatku nie potrzeba?
– Ni.
– No to do zobaczenia wiosną!
I było mu przykro, i zły był na siebie, gdy w początkach kwietnia, podczas kolejnej wizyty, usłyszał wymówkę: niceście nie godali, jaki majom być rube łonkróngloki, ósemki abo dwónastki, i nie spuscali my smrecków, bo my nie wiedzieli, jaki kcecie mieć rube.