Na korkowej tablicy, zawieszonej
w kuchni, przyczepione szpilkami informacje przypominały mi
o ważnych sprawach.
Z tygodnia na tydzień przybywało tam sporo różnokolorowych karteczek
i z czasem nakładałam jedną na drugą.
W końcu dziś, mimo niechęci do porządkowania tzw. papierków, zabrałam się za kontrolę osobistego komputera.
Z okularami na nosie podeszłam do niego
w pełnej gotowości bojowej.
Od czego zacząć? Od lewej do prawej, czy
z góry na dół?
– zastanawiałam się, zerkając na wiszący kalendarz, umieszczony między innymi notatkami, wycinkami
z gazet i całą masą barwnych karteluszków.
Luty już minął, więc chyba ta kartka jest zbędna?! Pierwszy ruch mam za sobą!
– pomyślałam z nadzieją na sprawne zakończenie długo odkładanej czynności.
Dalej, już
z większą werwą, wyciągnęłam
z szafki kosz na śmieci. Był zapełniony po brzegi! Puszki po piwie, opakowanie po pizzy, pety
i cała reszta odpadków spoglądały na mnie leniwie.
No tak! Wystarczy parę dni!
– powiedziałam głośno, choć tak naprawdę niczego innego nie spodziewałam się ujrzeć.
Od dłuższego czasu nie korzystałam
z tego pomieszczenia. Wróciłam do Warszawy po dwutygodniowym wyjeździe. Po wielu latach, udało mi się zorganizować wystawę obrazów
w mieście, w którym studiowałam. Długo nosiłam
w sobie ten zamiar, ale zawsze coś stawało na drodze. Tym razem zaprosiła mnie znajoma,
z którą uczyłam się malarstwa. Od kilku lat prowadziła własną galerię.
Korkowa tablica powoli ulegała oczyszczeniu. Wypinane szpilki kłuły
w palce.
Ale jestem pierdołą, zaraz połamię paznokcie! Po co tak wciskałam pineski!? Trzeba przewidywać, że przyjdzie pora, by je wyjąć!
– mruczałam pod nosem.
Karteczki przypominały
o sprawach, które były jeszcze niedawno bardzo ważne: „Zapłać za telefon! Zamów drewno do kominka! Kup bilet miesięczny Filipowi! Daj ogłoszenie do gazety
w sprawie mieszkania!”.
Z takich chwil składa się całe moje życie, ale… Czy można inaczej?
W niemal filozoficznym nastroju, postanowiłam zrobić krótką przerwę ciasteczkowo-kawową. Zbliżała się moja pora na słodycze. Była jedenasta.
W kuchni, mimo bałaganu, jaki zastałam po przyjeździe
i do którego teraz sama się dołożyłam, potrzebne przedmioty czekały na swoim miejscu
w wiszących szafkach. Bez trudu odnalazłam ulubioną filiżankę
z różyczką, łyżeczkę
i szklany słoik
z kawą. Nie lubiłam rozpuszczalnej, tylko mieloną. Miała inny smak, taki, który pamiętam jeszcze
z lat, kiedy podpijałam
z ukrycia kawę mojej mamie.
„Mieloną trzeba trzymać
w szklanych pojemnikach, najlepiej
w lodówce” – mówiła. Tak trzymam!
Do elektrycznego czajnika nalałam wody. Włączyłam radio stojące na blacie szafki. Znowu leci jakiś hip-hop. Nie! To nie to, zmienię stację. Syn indywidualista udusiłby mnie, przyłapując na słuchaniu takiej muzyki. Zresztą sama też za nią nie przepadam
– przyznałam w myślach. – O! Santana. Może być!
Za oknem świeciło słońce, był pogodny dzień. Brzozy rosnące przed naszym segmentem jeszcze bez liści, ale już bez szronu.
Byle do wiosny!
– dodałam sobie otuchy
i rozmasowałam wiecznie chłodne ręce.
Czajnik zaczął bulgotać
i już po chwili zalewałam kawę. Ten zapach lubiłam nawet bardziej niż smak naparu. Moich ulubionych słodyczy nie było, ale
w szafce, w blaszanym pudełeczku, znalazłam odrzuconą dawniej paczkę herbatników. Nie są takie najgorsze
– skwitowałam, rozgryzając pierwszy kawałek. Nigdy nie schudnę, te ciasteczka mnie zgubią. Podgryzając słodycze
w rytmie Santany, oglądałam to, co jeszcze zostało na tablicy.
Kartka
z kalendarza na marzec zupełnie pusta…
A nie, jednak coś tam napisałam, ale cienkim długopisem
i bez okularów nie zobaczę. Gdzie je odłożyłam?
Do planszy informacyjnej przyczepiałam też odruchowo różne rachunki
z zakupów, narosła ich cała masa. Po co je zbieram!? Jeszcze nigdy nie zdarzyło się, bym poszła
z jakąś reklamacją, co za odruch? Mam to zapisane
w genach? Takie drobne przyzwyczajenia, którymi nasiąkamy od małego, czasem potwornie komplikują życie.
W radio grała już inna muzyka, bardziej skoczna. Rozluźniłam się na tyle, by pomyśleć
o sobie i swym wyglądzie.
W małym lusterku, stojącym na parapecie, ujrzałam kobiecinkę
w średnim wieku
z niebieskimi, przydymionymi oczami
i poważną miną. Dobrze, że niedawno byłam
u fryzjera, zawsze te pasemka trochę mnie odświeżyły!
– stwierdziłam optymistycznie.
Jednak, mimo drogiego kremu, który
z nadzieją na szybki sukces kupił mi mąż, worki pod oczami nie chciały się wchłonąć. Biedaczek! Pewnie wierzył, że czas potraktuje mnie łaskawiej. Ciekawe, czy jak wróci
z pracy, ucieszy się
z mojego wcześniejszego powrotu?
– zadałam sobie pytanie, choć szczerze mówiąc, nie wątpiłam
w to. Sama też już chciałam go przytulić. Jest moim „Piotrusiem Panem” od dwudziestu pięciu lat
i jak dotąd na tak długo nigdy się nie rozstawaliśmy.
Pod rachunkami poprzyczepiałam kiedyś wizytówki, które wręczano mi przy przeróżnych okazjach. Ich formy plastyczne były rozmaite.
Zaraz, ta szara to kogoś
z Rembertowa?! No, tak, już wiem, to adres brata Zuzi, mojej pierwszej przyjaciółki! Jejku! Ile wtedy miałam lat? Cztery, pięć?
Przed oczami przesuwały się wspomnienia
z miejsca, gdzie spędzałam pierwsze chwile dzieciństwa.
* * *
– Nie wyjdziesz dziś z domu! – krzyczała mama. – Nie ma mowy. Nie po to pijesz syropy i nacieram ci plecy, żebyś w jednej chwili znów się rozchorowała.
– Mamo, ale na dworze dziś ciepło i widzę Zuzię! Bawi się przed domem – odpowiedziałam z nadzieją na zmianę decyzji. – O, zobacz! Pomachała mi.
– Nic z tego, wracaj do łóżka, jeszcze dwa dni i będzie po przeziębieniu. Nie pamiętasz już, jak dziś kasłałaś w nocy?
Z naburmuszoną miną, przybita porażką, powędrowałam do dużego pokoju. Było tam cicho i bardzo ciepło. Przez duże narożne okna wpływały słoneczne warkocze. Ślizgały się po wysokich, starodawnych meblach, które wypełniały swą objętością wszystkie ściany pomieszczenia. Lubiłam tu przychodzić. Zwykle targałam ze sobą szarego miśka. Stawał się moim kumplem w trudniejszych sytuacjach, a dziś było mi smutno.
W pokoju największą atrakcją był czarny, poniemiecki fortepian. Sam wygląd tego instrumentu imponował. Lakierowana, błyszcząca powłoka, zawsze nieskazitelnie wypolerowana przez mamę, odbijała jak w lustrze mój wizerunek. Stroiłam przed nim rozmaite miny i wygibasy.
Jako pięcioletnia dziewczynka spokojnie mieściłam się między klawiaturą a podłogą i w tej niszy budowałam zaczarowane królestwo. Z perspektywy mojego wzroku wszystkie przedmioty wydawały się pokaźnych rozmiarów.
Oszklona, staroświecka biblioteka ojca z gzymsami po bokach zawsze stanowiła twierdzę nie do zdobycia, a akwarium z pląsającymi rybkami, stojące obok, było zaczarowanym jeziorem. Nieopodal jak wyspa rozpościerał się tapczan rodziców, obity zielonym suknem, z całą masą kolorowych, sztywnych poduszek.
Na jednej z nich siedziała moja rówieśniczka, przecudnej urody Basia, lalka z zamykanymi oczami, rudymi, długimi włosami, w białej szyfonowej sukience z koronkowymi falbankami i aksamitką pod szyją. Basia, zawsze gotowa na przyjęcie gości, z wyciągniętymi do przodu rękami i uchylonymi czerwonymi usteczkami, zapraszała do rozmowy. Wpatrywałam się w nią łapczywie z pewnej odległości, czując… dystans między nami. Była idealna. Najbardziej zazdrościłam jej czerwonych, lakierowanych bucików wiązanych kokardkami. W ogóle chyba była zbyt piękna, żeby zostać moją przyjaciółką. Jej cielisty koloryt lakierowanego porcelitu był tak nieskazitelny, że aż bałam się jej dotykać.
Zapewne w kontakcie tym nie pomogła mama, która przy pewnej mej próbie rozczesania włosów lalki gęstym grzebieniem krzyknęła:
– Zostaw jej włosy, bo wszystkie powyrywasz! Ona nie nadaje się do takiej zabawy.
– To do czego się nadaje? – spytałam prowokująco.
– Na razie tylko do oglądania. Jesteś jeszcze za mała, by się nią zajmować. Popatrz na swojego misia, chciałabyś, by Basia wyglądała podobnie?
Nie chciałam, zatem pogodziłam się z tym faktem i obchodziłam ją z daleka. Raz tylko podkusiło mnie, by pożyczyć od Basi pantofelki. Delikatnie je zdjęłam.
Jejku! Nawet paznokcie ma pomalowane! – zauważyłam i z zapałem usiłowałam wcisnąć buciki na swoje dwa razy większe, ortopedyczne. Rezultat był wiadomy z góry, ale bardzo ubolewałam, gdy próba się nie powiodła, za to przez jakiś czas… mój misiek miał eleganckie lakierki z kokardami.
Mama nie pracowała zawodowo. Zajmowała się domem i tym wszystkim, czym trzeba się zajmować, gdy się ma męża i dwoje dzieci. W naszym mieszkaniu często słyszałam jej cichy śpiew podczas wykonywania rozmaitych czynności. Była drobną, ruchliwą osóbką, zawsze czymś zajętą i pełną planów. Nie lubiła, gdy usiłowałam pomagać w sprzątaniu czy w pracach kuchennych. Ten rewir zajmowała na wyłączność. Pracowała zresztą bezustannie i chyba sprawiało to jej szaloną radość.
Od rana w niemal stumetrowym mieszkaniu panowało z tego powodu wielkie zamieszanie. Wynoszenie, trzepanie pierzyn i poduszek na sporym, półokrągłym tarasie. Zamiatanie, ścieranie kurzy, czyszczenie całej masy figurek i dzbanuszków ustawianych na nakrochmalonych serwetkach, gdzie się tylko dało.
Tata doceniał wysiłek mamy, sam zajmował się tylko roślinkami. Pielęgnował je, a one odwdzięczały mu się pięknym, zdrowym wyglądem. Do mnie za to często puszczał oko, gdy mama w szale sprzątania przeganiała z miejsca, gdzie się aktualnie bawiłam.
– Będziesz miała czyściutko do zabawy, zaraz tutaj sobie wrócisz – mówiła.
Nie znałam zbyt wielu innych domów, ale często słyszałam opinie na temat naszego:
– Haniu! Jaki tu porządek, aż lśni. Kiedy masz na to czas? Zawsze jak się do was wpada, jest tak idealnie czysto, jak u nas przed świętami.
Mama odbierała te komplementy ze spuszczonym wzrokiem, a jej uśmiech wyrażał zadowolenie. Wiedziałam, że tego dnia będzie miała dobry humor i często to wykorzystywałam.
Były też gorsze momenty, które pewnie przyczyniły się do faktu, że sama nie jestem pasjonatką przesadnej czystości. Poruszając się po rozległym metrażu naszego podwarszawskiego mieszkania trudno było utrzymać bezwzględny porządek, zwłaszcza małej dziewczynce. Wielokrotnie moje zabawy kończyły się awanturą, gdyż bałagan, który pozostawiałam, rozstrajał nerwy mamy.
– No i co znowu zrobiłaś! Kto teraz to posprząta? Cały dzień za mało, by doprowadzić wszystko do ładu, a ty mi jeszcze dodajesz roboty. Mówiłam ci przecież, byś nie dotykała tych figurek – irytowała się, zbierając z podłogi to, co pozostało z jednej z nich.
Tego dnia nagle ktoś zastukał do drzwi. Mama otworzyła i za chwilę wróciła z informacją, że musi zejść na dół, bo przywieźli węgiel na zimę.
– Zostań w domu, niedługo przyjdę – powiedziała i wyszła.
Wróciłam do dużego pokoju, gdzie od rana planowałam zabawę w dom. Pod fortepianem usadowiłam misia, miał pełnić rolę taty. Obok ustawiłam dwie małe filiżanki, które dostałam w prezencie od cioci, a sama byłam mamą.
Czegoś tu jeszcze brak? – pomyślałam. – Tak! Jeszcze kocyk, który będzie dodatkową ścianą i przykryje nasze królestwo. Szybko z sypialni przyniosłam miękką tkaninę w kratę, podniosłam klapę instrumentu i wpychając tam część pledu, zatrzasnęłam ją, by w ten sposób przytrzymywała moją ścianę. Dom był gotowy. Po chwili rozmowy z mężem doszliśmy oboje do wniosku, że brakuje nam dziecka. Nie miałam malutkiej laleczki, ale za to posiadałam drewnianą kołyskę zrobioną przez dziadka. Ustawiona przy filiżankach, dopełniała upragnionej całości budowli.
Mama nie wracała, musiałam sprawdzić, czy jest niedaleko. Przez okno zauważyłam, jak wóz z węglem cały czas stoi przed naszym domem. Dwaj panowie ładowali i nosili w wiadrach to, co przywieźli, a mama krzątała się wokoło. Zaprzęgnięty do wozu siwy koń, korzystając z chwili wytchnienia, leniwie ogonem opędzał się od much.
Biedny ten rumak – pomyślałam – Tak cały dzień męczy się na uwięzi.
Lubiłam zwierzęta, lecz sama w domu mogłam mieć tylko rybki. Mama nie chciała słyszeć o psie czy kocie, zapewne z powodu ich wciąż wypadającej sierści. Rybki były, tak jak i moja Basia, tylko do oglądania. Trudno mi było to pojąć, że muszą cały czas moczyć się w wodzie. Na pewno dla odmiany chętnie robiłyby coś innego, tylko nikt nie miał ochoty tym się zająć i im pomóc – myślałam.
Wśród rozmaitych okazów pływała jedna szczególnie piękna. Miała pomarańczowe ubarwienie i długie, półprzeźroczyste płetwy. Jej oczy, większe niż u innych ryb, przyglądały się uważnie otoczeniu.
Tak! Ta będzie najlepsza, uratuję ją od tej nudy – zdecydowałam. Używając leżącego obok sitka, wyłowiłam welonkę i przeniosłam do kołyski. Pasowała idealnie. Na początku trochę było jej niewygodnie, bo się wierciła, ale po chwili, gdy ją przykryłam kołderką, zachowywała się już spokojne. Postanowiłam, że opowiem jej bajkę o Śnieżce, a potem, jak się obudzi, nakarmię.
Kiedy byłam w krainie krasnoludków i właśnie miała zjawić się w niej Śnieżka zabłąkana w lesie, wróciła mama. Zadyszana i trochę zła, że węglarze porozsypywali przy swej pracy miał na całą drogę do piwnicy, weszła do pokoju.
– Co robisz, Elżuniu? – spytała z zaciekawieniem.
– A nic, bawię się w dom – odpowiedziałam.
– A co robi ten koc w fortepianie?
– Oj, to ściana, mamo.
– Czy mogę cię odwiedzić w tym mieszkanku? – zapytała z uśmiechem.
– Tak, bardzo proszę, nasza rodzinka zaprasza na herbatkę!
– Zaraz, tylko się umyję! – krzyknęła z łazienki.
– Czekamy! – dodałam i w wielkim podnieceniu wyrównywałam fałdy koca, by było schludniej.
Po chwili ktoś zastukał.
– Puk, puk, czy można? – spytała mama.
Zapach różanego mydła zakręcił mnie w nosie, kichnęłam, na co mama zareagowała natychmiast.
– A widzisz, jeszcze jesteś chora, lepiej wracaj do łóżka!
– Nie, mamo, ale pobaw się ze mną, czekałam na ciebie! Zobacz, co tu przygotowałam.
Mama, siedząc w kucki, odsłoniła kurtynkę, pogłaskała mnie po głowie i nagle zesztywniała w tym geście.
– CO TO JEST!?
Jej zdziwione oczy przeraziły mnie.
– Jak to, jak to co? No dom!
– Ale co ty zrobiłaś, co w tej kołysce robi rybka???
Dalszych pytań nie było, reszta działa się zbyt szybko, biegiem. Moja uśpiona welonka z kołyską powędrowała do kuchni, gdzie mama usiłowała znów skazać ją na przebywanie w wodzie. Widać rybce to nie służyło, bo wciąż wypływała na powierzchnię szklanego słoja.
– Ojciec cię za to wreszcie chyba zleje!
Była wściekła, a jednocześnie po chwili roześmiała się głośno.
– Coś ty zrobiła, ryby mogą żyć tylko w wodzie, bez niej giną.
I tak dowiedziałam się, czym ludzie różnią się od ryb.