[stron_glowna]
0 books
0.00 zł
polishenglish
Paper books and ebooks
SEARCH
author, title or ISBN
Categories
  • Novels
  • Short stories
  • Poetry & Drama
  • Biographies & Memoirs
  • Science & Technology
  • Languages
  • Reference
  • Economics, Business, Law
  • Humanities
  • Nonfiction
  • Children & Youth
  • Psychology & Medicine
  • Handbooks
  • Religion
  • Aphorisms
We accept payments by Visa, MasterCard, JCB, Dinners Club

We accept payments via PayPal
Zimne oczy
Zimne oczy
Henryk Karol Skiba
Publisher:My Book
Size, pages: A5 (148 x 210 mm), 245 pages
Book cover: soft
Publication date:  March 2024
Category: Novels
ISBN:
978-83-7564-708-2
45.00 zł
ISBN:
978-83-7564-709-9
15.00 zł
FRAGMENT OF THE BOOK
05.10.2020

   Budzę się jak zwykle za wcześnie. Ledwo wyszedłem z łazienki, kiedy usłyszałem syreny. Nie takie „przejezdne”, nasilające się, a potem powoli zanikające. Te nie niepokoją, bo oddalając się, jakby zabierały ze sobą niebezpieczeństwo. Nie, tym razem syreny przybliżały się i nagle milkły, jakby właśnie dotarły do celu.
   Zaniepokojony wyjrzałem na korytarz. Gdzieś ktoś inny również, ale poza tym nie zauważyłem niczego niepokojącego. „Pewnie jakiś wypadek na ulicy”, pomyślałem. Minutę później zaskrzypiało walkie-talkie. To zgłasza się Jula.
   – Byłam w łazience. Słyszałam jakieś syreny. Co się stało? – Julka chce, żebym zobaczył, czy to u nas.
   – Przed chwilą wyjrzałem na korytarz i niczego nie zauważyłem – odpowiadam. – Idziemy popływać? Może dowiemy się czegoś w recepcji.
   W wychodzących na ulicę oknach klatki schodowej pulsują teraz niebieskie błyski. Przed sanatorium karetka, dwa auta policyjne i stojące na chodniku cywilne BMW z „kogutem” na dachu. Windą zjeżdżamy na parter. Czerwono-biała taśma zamyka korytarz. Recepcjonistkę zagradzającą drogę pytam:
   – Co się stało? Chcielibyśmy na pływalnię.
   – Tu nie ma przejścia – odpowiada. – Proszę korytarzem na pierwszym piętrze do małej windy, a stamtąd na parter i na basen – dodaje, uśmiechając się z zakłopotaniem, a stojący nieopodal mundurowy popiera to wymownym gestem.
   Dwuosobową windą zjeżdżamy na parter. Hol z recepcją odgrodzony taśmą. Właśnie wchodzą jacyś ludzie w białych kombinezonach ochronnych z kapturem, z walizeczkami w rękach. Wszędzie kręcą się policjanci. Na wewnętrznym basenie jesteśmy pierwsi. Zaraz po nas pojawia się jakaś kobieta, która prosto spod prysznica idzie do basenu zewnętrznego. Po kwadransie dołącza do nas.
   – Tyle tu policji i tych taśm ostrzegawczych. Może państwo wiecie, co się stało? – pyta, „pedałując” zawzięcie pod wodą, oparta łokciami o brzegi narożnika basenu.
   – Niestety my również nie wiemy, co mogło się stać. Pewnie ktoś w nienaturalny sposób umarł – odpowiadam.
   – A ty skąd to wiesz? – odezwała się Julia, wyraźnie nierada z mojej „diagnozy”.
   – Jest karetka, jest policja i są technicy kryminalni. Czy sądzisz, że gdyby ktoś po prostu umarł, to oni by tu byli?
   – Przecież niekoniecznie musiał ktoś umrzeć. Może tylko miał wypadek w niejasnych okolicznościach i potrzebuje pomocy – odezwała się nieznajoma.
   – Nie sądzę, proszę pani. Gdyby tak było, to ewentualnego poszkodowanego karetka natychmiast by zabrała do szpitala, a tak nie jest.
   Wracamy. Czekamy na windę. Stojący w pobliżu mundurowy, daje nerwowe znaki, wskazując na schody prowadzące na piętro.
   – Mamy trudności – mówię mu, pokazując laskę.
   Odpuścił. Właśnie weszli dwaj mężczyźni, pchający wózek z szarym podłużnym pudłem, przypominającym trumnę. Spojrzeliśmy na siebie i pomyśleliśmy to samo: zginął człowiek.
   Z okien korytarza na pierwszym piętrze widzimy kolejne samochody stojące przed wejściem. Rzuca się w oczy policyjny bus z napisem Gerichtsmedizin3. Na korytarzu cisza, chociaż za kilkanaście minut w restauracji na parterze będzie wydawane śniadanie.
   Oprócz nas na windę czekają „Policjant” na swoim wózku i jego partnerka. Pozdrawiamy się jak starzy znajomi. Winda jeździ w górę i w dół, zupełnie nie reagując na nasze energiczne naciskanie przycisku.
   – No cóż – mówię po niemiecku – trzeba czekać, aż zjadą ci z góry.
   – Nie ma rady – odzywa się na to „Policjant” po polsku. Na jego twarzy pod maseczką zauważamy szeroki uśmiech.
   Zdumieni spojrzeliśmy na niego.
   – Mówią państwo po polsku? – zapytałem, jakbym tego dopiero co nie usłyszał i mimo że już wcześniej tak podejrzewaliśmy. – I skąd wiecie, że my także znamy polski?
   Właśnie otwarły się drzwi windy. Odpowiedzi nie usłyszeliśmy. Pojechali pierwsi, bo przy windzie byli przed nami. Takie tu są reguły. Za chwilę i my jesteśmy w restauracji.
   Ledwie usiedliśmy przy śniadaniowym stole, kiedy Julia popatrzywszy w okno na podwórze, krzyknęła cicho, nie odrywając od niego wzroku:
   – Oo!
   – Co tam zobaczyłaś? – odezwałem się zaskoczony.
   – Ten bus wjechał do podziemnego garażu – odparła podekscytowana.
   – Jaki bus?
   – No, ten policyjny z napisem Gerichtsmedizin.
   Obejrzałem się, by samemu to zobaczyć, ale busa już nie było. Pytająco spojrzałem na „Policjanta”. On także musiał widzieć to auto, wjeżdżające do podziemnego garażu. Z lekka tylko tajemniczo kiwnął głową, ale cały czas przyjaźnie spoglądał w naszą stronę. W pewnym momencie towarzysząca mu kobieta powiedziała coś do niego. Od tej chwili skoncentrował się na posiłku.
   Tym razem to my byliśmy pierwsi przy windzie. Zaraz też pojawili się „Policjant” i jego towarzyszka.
   – Markus Keller jestem, a to moja wspaniała żona Magda – odezwał się „Policjant”. – Mieszkamy w sto dwadzieścia jeden – dodał.
   – Wspaniała żona? – odezwała się Magda, popatrzywszy kpiąco na męża.
   – No pewnie. Przecież wiesz, kochanie, jaki ci jestem wdzięczny za opiekę – odparł prawie demonstracyjnie.
   Nieco zakłopotani spojrzeliśmy na siebie, po czym przedstawiłem nas:
   – Jestem Gerard Weisenfeldt, a to Julia – moja małżonka. Mieszkamy w sto dwadzieścia trzy i sto dwadzieścia pięć.
   Otworzyła się winda. Gestem zachęciłem Kellerów do skorzystania. Magda bez chwili zastanowienia wjechała z mężem do środka. Markus Keller zdążył tylko rzucić:
   – Mamy sąsiadujące balkony.
   – Co on przez to chciał powiedzieć? – odezwała się Julia.
   – Zachęcił nas do pogłębienia kontaktów. Chce z nami po sąsiedzku pogadać na balkonie.
   – On jest wylewnie towarzyski, ale ona jakaś taka bardziej powściągliwa – zauważyła Julia.
   – Wygląda na nieco zgorzkniałą. Być może opieka nad niepełnosprawnym mężem ją przerasta.
   Po wizycie u lekarza i po rozplanowaniu zabiegów mamy chwilę czasu. Szczegółów porannego zdarzenia nadal nie znamy.
   Na spacer już nie zdążymy. Do obiadu trochę czasu. Przy kawie siadamy więc na Julii balkonie. Sąsiad „Policjant”, jakby tylko na to czekał. Natychmiast pojawił się również.
   – Też już byliście u lekarza? – pyta, jakby nie było ciekawszych tematów.
   – Tak. Mamy już rozplanowane zabiegi. Dobrze, że ta policyjna akcja nie wpłynęła na funkcjonowanie sanatorium – odpowiadam.
   – A co się właściwie stało? Nikt nic nie mówi. W korytarzach taśmy zdjęto. Przed wejściem stoją tylko jeszcze dwa auta, więc chyba sprawa zakończona – mówi Julia.
   – Zakończona?! – mówi nieco podekscytowany Keller. – To dopiero początek. Przecież tu chodzi o morderstwo – dodaje już nieco ciszej.
   – Morderstwo? – pytam. – Wie pan coś, czego my nie wiemy?
   – Pewnie, że wiem – odpowiada Keller z nutką zarozumiałości. – Proszę państwa, ja jestem byłym policjantem – oznajmił z dumą. – Nadkomisarzem w federalnej byłem – dodał. Nadkomisarza4 Gritzmanna, który prowadzi tę sprawę, znam osobiście. Od niego dowiedziałem się, że tu chodzi o morderstwo. Ofiarą jest kobieta, która została znaleziona w aluminiowym pojemniku na kółkach, takim na brudną bieliznę. Używanym przez sprzątaczki.
   – Rzeczywiście, widziałem takie pojemniki w pomieszczeniu na parterze – rzucam. – Trzymają tam również bieliznę pościelową, sprzęty, materiały, środki czystości i tym podobne.
   – Tylko dlaczego ten samochód z napisem Gerichtsmedizin wjechał do podziemnego garażu? – zapytała Julka.
   – Szczegółów nie znam, ale wiem, że ofiarę znalazła jedna z pokojówek, kiedy zawiozła ten pojemnik do pralni w podpiwniczeniu. Pod brudną bielizną pościelową odkryła zwłoki w kałuży krwi – odpowiedział Keller.
   – Ale przecież odgrodzone taśmami były korytarz na parterze i recepcja – zauważyłem.
   – Tak, bo w pomieszczeniu, o którym pan mówił, znaleziono krew. Niewielką plamę. Była pod pojemnikiem, który zabrała pokojówka. Ona, ciągnąc ten pojemnik, tej plamy w ogóle nie zauważyła.
   – Teraz rozumiem. Najpierw zabezpieczyli ślady na parterze – rzekłem.
   – No właśnie, ponieważ należy podejrzewać, że to właśnie tam zamordowano tę kobietę. Być może nawet w tym pojemniku. Krew pod nim znaleziono dlatego, że w jego dnie znajduje się otwór. Wyciekała, dopóty nie zakrzepła – informował Keller.
   – O Boże! To znaczy, że ją zastrzelono – rzuciła Julia.
   – Niekoniecznie. Mogła przecież zostać zadźgana czymś ostrym – zaoponowałem.
   – Też tak uważam – zareagował Keller. – Strzał byłoby słychać, nawet taki oddany z broni z tłumikiem.
   – I co będzie dalej?
   – Obecnie prokurator powierzył śledztwo nadkomisarzowi Gritzmannowi. – Keller zrobił przerwę, po czym kontynuował: – Reinholda Gritzmanna znam od dawna. Razem studiowaliśmy w Akademii Policyjnej. – I znowu przerwał, aby po chwili kontynuować: – Teraz w komendzie policji w Pasawie powołany zostanie Mordkommission5, medycyna sądowa wykona sekcję i ruszą normalne czynności dochodzeniowe.
   – Czy już zidentyfikowano ofiarę? A może już wiadomo, co było motywem tego morderstwa? – dochodziła zaniepokojona Julia.
   – Szczegółów nie znam, ale zakładam, że to ktoś z tutejszego personelu – poinformował Keller.
   – To teraz nam zupełnie zburzą ten nasz sanatoryjny pobyt – zauważyłem kwaśno.
   – Nie sądzę. Dotychczas wszystko odbyło się według procedur przewidzianych na taką okoliczność. Na wiadomość o znalezieniu zwłok najpierw przyjechali policjanci z miejscowego posterunku. Sprawdzili zgłoszenie i powiadomili Wydział Dochodzeń Kryminalnych w Pasawie. Następnie pojawili się prokurator, lekarz sądowy, dochodzeniowcy i technicy kryminalni. Zwłoki zabrano do obdukcji, technicy zabezpieczyli ślady, a komisarz ze swoimi ludźmi przeprowadza przesłuchanie.
   Po obiedzie krótka sjesta, a później każde z nas ma już pierwsze zabiegi. Naszych sąsiadów zobaczyliśmy dopiero na obiedzie. Tuż po kolacji wybieramy się do parku zdrojowego. Chcemy skorzystać z ostatnich chwil pogodnego jesiennego wieczoru i nacieszyć oczy kolorami zadbanych klombów i pięknych drzew, powoli szykujących się do zimowego snu.
   Julia jest jakaś nieswoja. Zawsze na spacerze w parku zdrojowym zachwycała się jego pięknem. Teraz idzie jakby od niechcenia, smutna i zamyślona. Nie zauważa wspaniale zadbanych klombów. Niby patrzy na rozległy dywan z trawnika i kwiatów, a ozdoby jesieni – grójecznik i nieopodal rosnący miłorząb japoński – mija bez zwykłego entuzjazmu.
   – Co ci, źle się czujesz? – pytam ją zaniepokojony.
   – A jak mam się czuć, kiedy w sanatorium, gdzie mamy się kurować i zregenerować, brutalnie zostaje zamordowana jakaś kobieta? Jest mi nie tylko smutno, ale ja się boję. Zwyczajnie się boję, rozumiesz? Najchętniej jeszcze dzisiaj pojechałabym do domu – dodała po chwili ciszej.
   – Rozumiem twoje przygnębienie – spojrzałem z troską na żonę – ale przecież nas to nie dotyczy, kochanie. Ot, zamordowano pewnie dziewczynę z obsługi. Przykre, ale to nie powód, żeby rezygnować z kuracji. Poza tym nie jest chyba możliwe tak sobie wyjechać. Za każdy dzień należałoby zapłacić osiemdziesiąt procent dziennej stawki.
   – O ile mi wiadomo, byłoby to możliwe z ważnego powodu – zaoponowała. – A śmierć kogoś z obsługi to chyba jest istotny powód.
   Przygnębieni wróciliśmy do sanatorium. Nie potrafiłem Julii uspokoić.
   
© 2004-2023 by My Book