Czort z łęczyckiego zamku (fragment)
Pocztylion przemknął przez drogę, ciągnąc za sobą pył wzniecony kopytami wierzchowca. Na rozdrożu dróg prowadzących do ruin opuszczonego zamku postawiono przydrożny krzyż z powodu przekonania tutejszych mieszkańców o prawdziwości pogłosek dotyczących obecności złego. Tuman kurzu przysłonił niebo na kilka chwil, a kiedy opadł, odsłonił ponownie niebieską przestrzeń, opromienioną złotymi wstęgami słońca stworzonego przez…
Na myśl, kto stworzył słońce i ziemię, jego istotę przeszedł dreszcz, z wnętrza wydostało się przeciągłe „brry”. Jako byt przeklęty musiał przyznać, że świat był piękniejszy niż podziemne lochy i gorejące wiecznym ogniem piekielne czeluście. Pod tym względem żadna propaganda nie mogła go przekonać o atrakcyjności pandemonium. Słoneczny promień dotknął mu oblicza, wzbudził wspomnienie utraconego szczęścia i spokoju ducha, echo dawnych chwil radości przeżywanych w anielskich rzeczywistościach wypełniło mu umysł. Zobaczył siebie, gdy jako młodziutki anioł maszerował w procesji świetlistych duchów, śpiewając pieśni pochwalne docierające do najwyższych poziomów wieczności, do siódmego nieba, gdzie na tronie odwiecznej, nieprzemijającej chwały zasiadali w majestacie Oni.
– Bogowie… Tych trzech stanowi jedno – wypowiedział cicho i powrócił do minionych obrazów.
Był wewnętrznie rozdarty. Wybiegając w daleką przyszłość do wieków, jakie jeszcze nie nadeszły, zrozumiał, że powinien był pójść do psychologa na terapię, osoby świeckiej zastępującej księdza, a tak… skazany był na rady wiedźm lub czartów, z reguły skazujące na klęskę tego, kto im naiwnie zaufał. Warknął roztrzęsiony, mówiąc na głos:
– Jaki diabeł mnie podkusił, by stanąć po ich stronie!?
W wyniku szalonego podszeptu wyboru i zwodniczych argumentów, a także z powodów własnej głupoty i pychy zmienił mocodawcę. Nie był do końca zadowolony, wręcz przeciwnie – rozżalony i wściekły. Dał się wystrychnąć na dudka.
Znów skierował wzrok na ziemię. Podniósł szarą kopertę, obejrzał się lękliwie na wszystkie strony, lecz nic niepokojącego w pejzażu nie zobaczył. Śpiew niewinnych i bezbronnych ptasząt zapowiadał nowy dzień. Wierzchołki drzew poruszał delikatny wietrzyk, ciepło przenikające każdy zakątek pejzażu zmuszało do zachwytu nad pięknem natury, mimowolnie nakierowywało myśli na Twórcę tych wspaniałości. Nawet siedzące na gałęziach ptaki tkliwie ćwierkały i wielbiły Tego, który ponad tysiąc sześćset lat temu zszedł na palestyńską ziemię w ciele ludzkim, by wszystko odnowić do pierwotnego stanu doskonałości.
Gdy spojrzał na przesyłkę, włosy zjeżyły mu się na głowie niczym sierść na grzbiecie drapieżnika wyczuwającego zagrożenie. Kapelusz spadł mu z głowy, odsłonił rogi dość małych rozmiarów. Im były większe, tym diabeł stał wyżej w hierarchii. Ze wspomnień wyrwała go rzeczywistość.
Boruta Łęczycki dostał list z czarną sygnaturą, zaadresowany na niego. Nie mogło być żadnych niedomówień:
„Do rąk własnych Borucie z Łęczycy. Status: priorytet.
Wysłano z królewskiej poczty, oddział w mieście Łodzi”.
Przyłożył szary papier do nosa i zaraz wyczuł nozdrzami siarkę, swąd właściwy wysłannikom piekieł włóczących się po bezdrożach Rzeczypospolitej czasów wolnej elekcji.
– Odkryli moją obecność. Ale jak? Ażeby ich pokręciło – rzekł do siebie, chwytając ogonem kapelusz.
Kierował się ku opuszczonym ruinom zamczyska wzniesionego za czasów króla Polski, ostatniego z Piastów z linii królewskiej Mazowszan, Kazimierza Wielkiego. Rezydencję tę naznaczył już ząb czasu, strawił pożar, zniszczyły działania wojenne podczas najazdu szwedzkiego, zwanego potopem i wojny północnej. Inwestycja starosty łęczyckiego Jana Lutomirskiego pochłaniająca niemal trzy tysiące florenów ze skarbca królewskiego, została roztrwoniona zgodnie z prawem przemijania.
Dość niechętnie oswajał się z przekonaniem, że musi zapoznać się z treścią listu. Przeczucie odradzało mu zrywać pieczęcie. Wietrzył podstęp.
– Otwierać, nie otwierać? Zawieruszyć, a może odesłać z adnotacją, że nie zastano wyżej wymienionego? – mówił do siebie, zbliżając się ku zrujnowanym murom, gdzie nie było żywego ducha.
Jednak zwyciężyła diabelska ciekawość. W środku był pusty pergamin, nieoznaczony żadną literą, czysta, biała karta.
„Co to może znaczyć? Może pomyłka?”, pomyślał, patrząc pod kątem na rogi dokumentów. Odczytał znak wodny bezsprzecznie należący do piekła.
Westchnął. Miał już dosyć kontroli z piekła. Kiedyż była ostatnia? Uczciwie przyznał, że ponad trzysta lat temu. Nie zszedł do podziemi. Zatrzymał się na wschód od głównej bramy. Rozłożył koc na zielonej trawie i usiadł wygodnie przy rosnącym od dziesięcioleci drzewie. Zdjął „kapelo”, buty i wyciągnął kopyta. Z dumą w sercu pomyślał, że jest na swoich włościach. Zastanowił się, kto z okolicznych biesów mógł go podpierzyć i zrobić mu niedźwiedzią przysługę. Rozpiął kołnierz.
Imponował mu strój szlachty z szesnastego wieku. Wprawdzie znoszony surdut czynił go staroświeckim, ale jak przyznał przed samym sobą, nie brakowało mu elegancji, dobrego stylu tak pożądanego w metodyce uwodzenia nieostrożnych, odrzucających zbawienie. Był nieco przybrudzony, miał dziury i rozcięcia w kilku miejscach. Przesiąkł myśleniem ludzi.
– Dawałem wcześniej radę, to i teraz jakoś to będzie.
Z kieszeni kontusza wystawała mu butelka mszalnego wina, które podwędził zeszłej nocy podczas włamania do składziku miejscowego proboszcza. By nie zdekonspirować swej obecności, brał po małej ilości.
– Chochlą to się udławię, a łyżeczką…
Stuknął kopytem z radości na myśl o własnym geniuszu wtapiania się w krajobraz przestrzeni. Pomyślał, że wraz z początkiem panowania w Rzeczypospolitej rządzonej przez dynastię saską Wettynów noszenie takiego stroju „z polska” określać będzie go jako typowego szlachcica patriotę.
– Niech i tak będzie!
Sentyment, jaki miał do tego znoszonego ubrania, brał się stąd, że zdobył go w klasycznym akcie zaradności pośród sprzyjających okoliczności. Zamówił go u krawca, był szyty na miarę z małą dozą luzu, a w przededniu uiszczenia opłaty krawcowi wleciał kominem, zwinął w wór i tyle go widzieli. Miał już pewność, że nikt nie będzie ścigał go o należność, bowiem od tego czasu minęło z górą ponad sto lat, jak nie więcej.
Kosmatym ogonem odganiał muchy i co rusz jakaś padała martwa. Myśl o spiżarni wypełnionej artykułami żywnościowymi i rychłym obiedzie wprawiła go w dobry nastrój. W głowie zakiełkowała mu myśl, aby poszukać sobie jakiejś wiedźmy, co mogłaby gotować, prać ubrania i świadczyć różne usługi, łącznie z tymi ze sfery cielesnej. Zaśmiał się chytrze. Otworzył butelkę i zaczął pić łapczywie wino, jakby w przeczuciu, że może to być ostatni przebłysk wolności.
Jako diabeł młodej generacji – powołano go do działania wraz z organizowaniem się państwa polskiego – widząc rozmaite meandry życia, przekonał siebie, że na niczym mu tak nie zależało, jak na świętym spokoju. Dlatego straszył tylko w tej okolicy, by miejscowa ludność, często zresztą robiąca znaki krzyża, nie zbliżała się zbytnio do ruin zamczyska. Nie chciał niepotrzebnie wychylać nosa poza Mazowsze, by nie kusić losu. Taki układ mu odpowiadał. Wprawdzie w promieniu kilkudziesięciu mil grasowała strzyga nachodząca chłopów i szlachtę, niemniej musiał przyznać, że znalazł wreszcie dla siebie miejsce na świecie.
Nie lubiąc konkurencji, przegnał upiora dalej w stronę Karpat, w górzyste tereny, z uwagi na konsekwencje, jakie przyniosły ciągłe, zbyt częste zgony. Podczas obław na sprawcę plagi omal nie padł ofiarą dekonspiracji, gdy klechy wraz z grupami fanatyków wszelkich stanów przeszukiwały lasy, tropiąc wszelki ślad potępieńców. Raz nawet jeden z pustelników zanocował wraz z tuzinem wiernych w ruinach zamku – na szczęście na piętrze, zapach zaś modlitw połączonych z modlitwami do Wiekuistego zmusił go do opuszczenia własnej siedziby. Nie zniósł potęgi modlitwy. Nijak nie mógł się dobrać do niego i jego kompanów z uwagi na pobożność (nie bali się żadnych sztuczek, trików i nie sposób było ich zastraszyć czymkolwiek, bo odmawiali ciągle różaniec) i posiadanie relikwii biskupa Świętego Stanisława, patrona Polski.
– Skrzeczą jak Hindusi – warknął Boruta.
Jak niepyszny musiał szybko uchodzić z zamku i chcąc nie chcąc, spał na dworze. Był wtedy listopad. Z powodu zimna i wilgoci nabawił się kataru, przeziębienia i grypy. Oj, jak wówczas złorzeczył. Co prawda na nic się to zdało. Efektem zbyt swawolnych i nieuzgodnionych akcji rumuńskiego wampira grasującego na obszarze jego jurysdykcji bez zgody było to, że przesiedział całą jesień i zimę w opustoszałych piwnicach, nie wychylając nosa.