Chłodny i wdzierający się pod poły kurtki podmuch wiatru stanowił nieodmiennie zwiastun zbliżania się do wyjścia z podziemi. Osobom pierwszy raz korzystającym z gęstej siatki ukrytych połączeń częstokroć to tchnienie wyzierające z skrytych trzewi miasta sprawiało dyskomfort, jednak dla znudzonych krętymi korytarzami metra stanowiło zwiastun nieodległej, wolnej przestrzeni. Całkowicie zresztą słusznie, gdyż jeszcze ledwie kilkadziesiąt kroków wyprowadzało tłum podróżnych wprost na schody, którymi w charakterystycznych podskokach spieszący się ludzie pokonywali ostatnie metry wiodące ku powierzchni. Ciężko było z czystym sumieniem nazywać ją wolną lub pustą, stojąc w cieniu kamienic i dorodnych drzew, atoli po charakterystycznym parkietażu półkolistych stacji i korytarzy delikatne barwy elewacji i soczysta zieleń listowia nie pozostawiały złudzeń. Bez wątpienia z krwiobiegu pozwalającego żyć dumnej stolicy przechodziło się wprost do jej pełnego życia serca. Charakterystyczne ciemnozielone żeliwne łuki i balustrady okalały zejście do metra, podtrzymując nad początkiem schodów żółtawą tablicę z dumnym napisem „Metropolitain”, którego gradientowe wypełnienie idealnie korespondowało z resztą konstrukcji. Styl art nouveau znalazł w owych tablicach jedną z najdoskonalszych swoich inkarnacji, chociaż mieszkańcy dawno przestali już zwracać uwagę na finezyjne zdobienia i przetłoczenia. Turystom z kolei widok roztaczający się dookoła w miarę wynurzania się z podziemi nie ułatwiał zauważenia i docenienia artyzmu dekoracji, przynajmniej dopóki wiedzeni instynktem nie odwrócili się i nie stanęli twarzą w twarz z bramą do metra. Metra, które akronimem swej pełnej nazwy dało początek nazewnictwu podobnych systemów transportu na całym świecie i niezmiennie było czymś więcej niż sposobem komunikacji. Było dziełem.
Właśnie owo cudowne dzieło z początku dwudziestego wieku w postaci linii numer dwanaście pozwoliło Karolowi wmieszanemu w tłum ludzi przedostać się bez korków ze wschodnich przedmieść. Początkowo jego cierpliwość i pożądanie związane z powrotem do ukochanego miasta zostały poddane ciężkiej próbie, kiedy wysiadając z autobusu na ponurym podziemnym parkingu, musiał pokonać śmierdzące korytarze i drzwi, by wydostać się na powierzchnię. Parc de Bercy, w którym znalazł się po opuszczeniu dworca autobusowego, oddalony był od właściwego centrum i nijak nie pozwalał poczuć wyjątkowości miasta, przypominając dziesiątki innych publicznych parków w setkach różnych metropolii świata. Szybki spacer doprowadził go do nielubianego przez mieszkańców i absolutnie niczym niewyróżniającego się dworca Bercy, którego bezpłciowa betonowa bryła pasowała do bloków mieszkalnych naprzeciwko, lecz w żadnej mierze nie do stolicy kultury i smaku. Na szczęście kolejne schody zawiodły go na powrót pod ziemię, usuwając sprzed oczu rzędy mieszkań i korowody zmęczonych paryżan, snujących się po tylko sobie znanych szlakach. W pełni zautomatyzowana linia numer czternaście dowiozła go bez zwłoki na stację Madeleine, której wnętrza oferowały dogodną przesiadkę na docelową linię bez konieczności opuszczania podziemi. Tym sposobem niezauważenie przedmieścia zmieniły się w znajome pejzaże, które mógł wyobrażać sobie, przemykając ciasnymi tunelami w rytmie muzyki dudniącej w słuchawkach. Wychodząc po schodach secesyjnej stacji Abbesses, wpadł w końcu wprost w objęcia Paryża skąpanego w wczesnojesiennym słońcu, oddychając głośno i powstrzymując silne wzruszenie. Oto powrócił.
Tłum wychodzących rozdzielał się płynnie i niknął rozbity na pojedyncze strużki przechodniów w odchodzących od placu uliczkach. Część z nich, zwłaszcza młodych par szczebiocących w różnorakich językach, udawała się wprost do niewielkiego ogrodu wciśniętego w północno-zachodni róg, próbując dostać się jak najbliżej niepozornej czarnej ściany. Na niej widoczne z daleka białe napisy głosiły w setkach różnych mów te samo zdanie – deklarację, którą szczególnie chętnie składają sobie kochankowie upojeni miastem miłości.
O ile ckliwy sentymentalizm nie był zupełnie obcy Karolowi, o tyle niedostatek czasu skutecznie powstrzymał go przed rzuceniem okiem z bliska na owe napisy. Zamiast tego szybkim krokiem ruszył pod górkę ulicą nazwaną na cześć osiemnastowiecznego wojskowego, fundatora miejscowego azylu dla osób starszych i niedołężnych. Nieco zabrudzone jasne fasady domów nie sprawiały wyjątkowego wrażenia, zaś w miarę podążania w górę coraz mniej przykuwały uwagę. Tę bowiem zawłaszczały coraz częściej występujące knajpki i sklepiki, skryte pod markizami w dominujących odcieniach chabru i czerwieni. Coraz to któryś z handlowych przybytków odcinał się od obejmującego go domu ciemną barwą elewacji, która swymi zdobieniami i stylizowanymi napisami nawiązywała do artystycznej duszy wciąż krążącej po osiemnastej dzielnicy. Terkot nielicznych samochodów na brukowanej nawierzchni tworzył tło dla rozmów toczonych podczas lekkiej wspinaczki, wyprowadzającej ludzi łukiem wprost na strome schody. Wciśnięte między bulanżerie i odrestaurowane pomieszczenia mieszkalne i przedzielone ascetyczną poręczą dziesiątki stopni pozwalały wspiąć się na poziom kilku pięter. Tu ludzie ponownie włączali się w potok przechodniów sunących biegnącą zakosami ulicą, tylko po to, by po kilkudziesięciu metrach drogi pośród podobnego otoczenia stanąć przed koniecznością dalszej wspinaczki. Niekończące się stopnie, nie bez powodu nazywane Schodami Kalwarii, stanowiły ostatnią wyraźną i męczącą przeszkodę przed wstąpieniem do serca Montmartre, okupionym lekką zadyszką i nagrodzonym wąską, lecz daleko sięgającą panoramą stolicy za plecami.
Wspierając się dłonią o ozdobną latarnię kończącą balustradę, Karol spojrzał w prawo na zamknięte drzwi Galerii Montmartre i ich wściekle różowo-czerwoną barwę. Kolor artystów, kolor serca bohemy i charakterystycznych markiz. Jeszcze tylko kilkanaście kroków i spomiędzy kamienic wychynął na przestwór Place du Tertre, którego nigdy w życiu nie dałoby się pomylić z jakimkolwiek innym placem. Kilkanaście bujnych robinii akacjowych stanowiło rusztowanie, pomiędzy którym nad całym środkiem ryneczku rozpięte zostały materiałowe daszki. Pod nimi gęsto rozstawione stoliki i krzesła pełne były rozgadanych ludzi, zaś nad wszystkim unosił się wyraźny gwar rozmów i brzęk szkła. Wejścia pod owe gastronomiczne pawilony otaczały dziesiątki obrazów i szkiców wystawionych na sztalugach, zaś wolne połacie bruku okupowali uliczni artyści, oferujący swe usługi ku uciesze gawiedzi. Rysowane we wcale szybkim tempie portrety turystów przeplatały się z wolno tworzonymi pejzażami, gnieniegdzie zaś młody i zamyślony artysta próbował uchwycić ducha minionych lat. W okolicy brak było już gniewnych dusz pokroju Picassa, Utrillo, Renoira czy Toulouse-Lautrec’a, lecz nadal nigdzie w całym mieście nie dało się trafić na takie skupienie talentu i kiczu, wśród którego mogły wykiełkować niewyobrażone jeszcze nawet wielkie dzieła.
Mimo wszystko Karol szczególnie upodobał sobie nie uliczną sztukę, lecz konkretną restaurację na północnej pierzei placu. Zmierzając do niej, zdążył zostać zaczepiony przez rozgorączkowanego portrecistę i uśmiechnął się na widok instalacji ze starych beczek po winie i skrzynek z roślinami, zwieńczającej wejście na centralną część brukowanej parceli. Dotarł jednak w końcu pod czerwony materiał daszku i jeszcze czerwieńsze drzwi restauracji. Wchodząc do środka, rzucił okiem na pianino, lecz zbyt wczesna pora nie osadziła jeszcze na stołku wesołego pianisty, umilającego posiłek swoimi pasażami. Żałował tego przez chwilę, nim uprzejmy kelner nie podszedł do niego z pytającym spojrzeniem i nie usadził nie wiadomo nawet kiedy przy stoliku.
Przez przylegające okno Karol miał widok na cały plac, jednak nawet jeśli wcześniej nie planował większego posiłku, to zasiadłszy w zacisznym kącie, nie umiał powstrzymać się przed dokładną analizą menu. Niektóre z pozycji nieodmiennie przywodziły na myśl minione lata, lecz choć mógł sobie teraz łatwiej pozwolić na konsumpcję dowolnego dania, świadomość jedzenia w samotności była nieco dojmująca. Zauważył także ukradkowe, ciekawskie spojrzenia nielicznych gości – ostatecznie jako jedyny przyszedł bez towarzystwa. Próbując rozgonić nieprzyjemne uczucie, które znienacka zaczęło kiełkować w środku, zamówił szybko zupę cebulową i klasyczną boeuf bourguignon, cedując na kelnera dobór odpowiedniego wina. Czekając na posiłek, mimochodem uśmiechnął się, kiedy sprawnie nakryto jego stolik i przyniesiono pieczywo. Ciche rozmowy dokoła sprawiały mu dziwną przyjemność, mimo że nie do końca wyłapywał jeszcze znaczenie wszystkich słów. Cóż, jego francuski był ostatecznie zardzewiały niczym niektóre sekcje najsłynniejszej wieży tego miasta. W przeciwieństwie do nich jednak nie miał możliwości pokrywać go co kilka lat ochronną warstwą farby, dopiero teraz powoli przestawiając się na gardłowe brzmienie języka i niezliczone elizje sklejające słowa w zdaniu w przyjemny, lecz ciężki do zrozumienia ciąg mruczących wypowiedzi. Zanurzył się w nim z lubością.
Kiedy kelner doniósł ceramiczną czarkę pełną gęstego, kremowego wywaru o charakterystycznym zapachu cebuli i z długimi pasmami ciągnącego się roztopionego sera, Karol zaczął ją pałaszować z dawno nieodczuwanym apetytem. Próbując samemu ugotować zupę cebulową, nigdy nie zdołał uzyskać podobnego efektu, choć być może był po prostu zbyt surowy dla siebie, nie mając w domu istotnego składnika wpływającego na odbiór efektów – odpowiedniego otoczenia.
Przestając wpatrywać się przez okno na plac i skupiając się na zupie, wychwycił mimochodem w otaczającym go gwarze kilka charakterystycznych słów, które wzbudziły jego ciekawość. Stolik obok dwie kobiety rozmawiały po cichu w trakcie spożywania kaczej piersi w sosie pieprzowym na poduszce z puree ziemniaczanego. Widocznie rozmowa, mimo pewnej skrytości, niepozbawiona była emocji, gdyż niektóre słowa wybrzmiewały z oburzeniem lub kiepsko skrywanym zdumieniem. Właśnie podniecenie towarzyszące dobiegającym frazom typu centrales nucléaires, danger i déchets nucléaires przykuło jego uwagę, więc starając się być dyskretny, rzucił ostrożnie okiem na rozmówczynie. Wydawały się obie być w podobnym wieku, choć oficjalny strój jednej z nich i okulary w solidnej oprawie od razu sugerowały pewne różnice w statusie zawodowym. Druga z kobiet, raczej słuchając niż mówiąc, wpatrywała się w towarzyszkę po części z strachem, a po części z fascynacją. Ubrana w najzwyklejszy sweter i dzierżąca całkowicie sztampową czarną torebkę, wyglądała bardziej jak przygodna turystka niż paryżanka. Kiedy koleżanka z zapałem raz po raz rozwodziła się nad niebezpieczeństwami związanymi z odpadami z elektrowni jądrowych, ta zamierała z na wpół otwartymi ustami i widelcem w połowie drogi. Kiedy poważna towarzyszka dawała jej jakieś papiery – chowała je bez spoglądania, za to z widoczną nerwowością. Jej zachowanie było wręcz zabawne, więc Karol starał się ją skrycie obserwować także w trakcie spożywania swojego drugiego dania. Kobiety przerwały rozmowę na chwilę w momencie jego podania, wywołującego drobne zamieszanie, lecz upewniwszy się, że jest turystą – co nie było trudne ze względu na ogromny plecak i wyczuwalne trudności w mowie – wróciły do swojej dyskusji bez skrępowania.
Charakterystyczna francuska celebracja posiłku spowodowała, iż zaczynając go przed przybyciem Karola, panie skończyły jeść niewiele wcześniej od niego pomimo zamówienia wyłącznie jednego dania. Słowiański apetyt zdołał doścignąć wyprzedzającą na starcie romańską gastronomiczną flegmatyczność. Minęło na tyle dużo czasu od początku wizyty, by podsłuchiwanie przestało go bawić. Kiedy więc kobiety zaczęły się zbierać do wyjścia, wzruszył ramionami i przestał poświęcać im uwagę, wracając myślami do kwestii, która go tu przywiodła. Odszukał w kieszeni małą karteczkę i po raz tysięczny w trakcie wyjazdu przeczytał jej treść, zastanawiając się, czy właśnie nie robi sobie przez jej błędne zrozumienie najdroższej niepotrzebnej wyprawy w życiu. Ile by się nie starał, słowa wskazówki bez ustanku kierowały jego myśli ku Montmartre i nie był w stanie wyobrazić sobie innego miejsca, które mogłoby być rozwiązaniem zagadki.
Kurhanu wspomnienie roztacza czerwienie,
gdy Święta biel Serca tuż obok nich drzemie.
Za widok zapłata, gdy ich zwiedzisz progi,
z Łukaszem Jan wiedzie ku stacji Twej drogi.