Porucznik Uli Joys spacerował po wiosennym Paryżu i jak zawsze o tej porze roku był zakochany – lub tylko był przekonany o tym, że jest zakochany. Na ostatnim roku szkoły oficerskiej poznał dwudziestoletnią Lidię de Marengo. Tak, tak, potomkinię tego marszałka. Jej ojciec, kultywując rodzinną tradycję, wykładał w jego akademii i był głównym promotorem dostępu wszystkich stu ośmiu płci do kariery wojskowej.
Kochał się w niej bez pamięci? A może był zakochany. Czym zresztą jest miłość? Cóż go tak niemal całkiem pochłania? Czy da się to definiować? Skoro definiują, to znaczy, że się da – pomyślał. Pytanko jest tylko takie, czy definicje mają tu jakiś sens. Poznając miłość, doświadczamy, aby zdefiniować, musimy podjąć próbę uniwersalizacji rzeczy zaznanej, aby tak zdefiniowana miłość pasowała do każdego innego uczucia, które ktoś inny doświadczając go, mógł także określić jako miłość. Ale przecież jeśli jego lub czyjeś uczucie nie pasowało do definicji, to nie mogło być miłością, a jeśli było miłością, bo tak czuł miłujący, to definicja miłości nie jest jej definicją. Tak, wiedział o Platonie, Pawle, ale czy on tak kochał? Niestety nie. W jego uczuciu było mnóstwo przypraw ostrych, chili, imbiru, soli, pieprzu. Pragnął Lidii niemiłosiernie, a wszystkie te piekące emocje spalały go od środka, nie mogąc znaleźć ujścia. Ona, mimo że werbalnie zdeklarowała uczucie, trzymała go na dystans. W tej sekundzie rozbawiła go fantazja, która pojawiła się momentalnie w chwili, gdy mózg podsunął mu synonim słowa „werbalnie”. Czy to na pewno synonim? – zawahał się, ale odpuścił rozważanie semantyczne. Oj, żeby chociaż tyle. Więc miłość to… to… – i w tym momencie przyszło natchnienie, zdanie które pomieściłoby Platona, chili, pieprz, imbir i sól: miłość to… i w tej kolejnej chwili, na ułamek sekundy przed przekuciem intuicji w sformalizowaną myśl, zadzwonił telefon.
– Kto? – zapytał niemal z gniewem.
– MARTA…
– Jaka Marta? – To, że usłyszał męski głos przedstawiający się kobiecym imieniem, nie zdziwiło go. Już od pięciu lat nawet we francuskiej armii panowały unitarne standardy gangrenizmu, jak nazywali je nieliczni staroświeccy żołnierze. Po prostu nie znał, a przynajmniej w tej chwili nie kojarzył żadnej Marty.
– Nie jaka Marta, tylko MARTA MA DWA.
– Tak jest, MARTA MA DWA – odpowiedział, kojarząc już, że dzwoni dowódca.
– Odmeldować się.
– Odmeldowuję się.
Po drugiej stronie ktoś westchnął, jakby zirytowany powtarzaniem tych samych słów.
Rozważania o Lidii i uczuciach trzeba było odłożyć na później. Przez chwilę, jeszcze w roztargnieniu, chciał zadzwonić do Nicholsona, ale trwało to tylko sekundę. Zgodnie z instrukcją „MARTA MA JEDEN” miało być przekazane osobiście.
Idąc aleją Diany, wciąż rozmarzony, wpadł na około pięćdziesięcioletniego mężczyznę – lub ten wpadł na niego. Skonfundowany mężczyzna z przepraszającą miną i niemal usłużnym spojrzeniem wybełkotał przeprosiny w którymś ze słowiańskich języków:
– Jak łazisz, francuska szmato.
– De rien – odpowiedział zdawkowo Uli, uśmiechając się.
Po chwili od incydentu podbiegł do niego młody chłopiec z jego własnym telefonem, który musiał wypaść w trakcie zderzenia.
Tymczasem ten, który go potrącił, oddalał się nieśpiesznie w przeciwnym kierunku. Szkocki katolik Jack McNey pierwszą część zadania miał już za sobą. Podłożył pluskwę w komórce francuskiego oficera i sprawdził, że nie zna on polskiego. To drugie nie było mu zresztą do niczego potrzebne. Sam poznał polski, będąc szczęśliwym mężem Polki. Mijając hotel Regina, przypomniał sobie te kolejne poranki, kiedy po przebudzeniu zadawał Iwet – tak zwracał się do Iwonki na pamiątkę ich poznania się właśnie w stolicy Francji – pytanie, czy dziś bawią się we Francuzów czy Prusaków. Odpowiedź, że w Prusaków, oznaczała marsz na Paryż i cieszenie się jego urokami, bycie Francuzami oznaczało pozostanie w łóżku. Dość powoli zaczęło docierać do niego, że nie czuje się najlepiej. Uczucie słodkawego posmaku w ustach i lekki zawrót głowy, jak wtedy gdy zapala się papierosa po długiej przerwie. Po kolejnych trzech krokach wiedział, że to nie przejściowe niedotlenienie. Osuwając się najpierw na prawe, a potem oba kolana zdał sobie sprawę, że tę bitwę przegrali. Myśl o porażce odsunął i łapczywie wrócił do Iwet. Był szczęśliwy, że ostatnie chwile świadomości zajęła mu ona. Na końcu zawsze powinna być miłość.
***
– Ja pierdzielę, myślałem, że to ty jesteś Jack McNey.
– Skąd?
– No tak mi wychodziło z tego, co czytałem wcześniej.
– To przeczytaj uważnie jeszcze raz.
– Czekaj… Już kumam. Dobra, dajesz dalej.
***
Joys schował aparat telefoniczny do wyciągniętego z wewnętrznej kieszeni małego plastikowego pudełeczka. Zwolnił kroku, a przy pierwszym worku na śmieci zatrzymał się. Powoli, jak striptizerka ze starych dwudziestowiecznych filmów, zdjął prawą, a następnie lewą rękawiczkę i wyrzucił obie do śmieci. Podjęli kontrakcję – pomyślał zadowolony, że jest w grupie, która ma przewagę jednego kroku.
Kiedy dzień wcześniej opracowywali scenariusze dzisiejszej próby podłożenia nadajnika przez katoli, najbardziej obawiali się przypadkowych ofiar, które będą miały kontakt z telefonem. Sprawę rozwiązano w ten sposób, że dopiero otwarcie aparatu mogło spowodować kontakt z trutką. Jakieś ryzyko śmierci postronnych nadal istniało, ale nie było duże.
Mimo postanowienia, że skoncentruje się na sprawie, to skok adrenaliny i związane z tym podniecenie sprawiły, że myślami wrócił do Lidii. Zdał sobie sprawę, że już niedługo będzie jego. To ona zwerbowała go dla sprawy oświecenia i ona dała mu wyraźnie do zrozumienia, że jeśli się podporządkuje, to czeka go nagroda. Wprawdzie na tle swojego ojca wypadała niemal jak konserwatystka, uważała ojcowskie przekonanie o istnieniu stu ośmiu płci za grubą przesadę, sama pozostając na stanowisku, że jest ich najwyżej dziewięćdziesiąt dwie. Prywatnie uważała nawet, że mocno bronią się siedemdziesiąt cztery płcie, co wyznała mu w tajemnicy, bojąc się reakcji środowiska. Niemniej, mimo dość zachowawczego podejścia, sprawie rewolucji oświecenia była oddana bez reszty.
Właśnie myśl, że będzie jego, uświadomiła mu, że rozważania o miłości są bezcelowe. Zdał sobie sprawę, że wcale jej nie kocha, a tylko musi ją mieć. Papryka, imbir, tabasco. Nagle skrzywił się, a przez jego ciało przebiegł paroksyzm dreszczu jak u ludzi, którzy nie znosząc dźwięku styropianu, muszą go pokroić piłką do metalu. Mózg płata czasem figle, a skojarzenie ostrych przypraw z żądzą wywołało nieprzyjemne uczucie.
***
Muszę wziąć się w garść – stwierdził Artua, wypluwając pianę do golenia, którą łyknął w roztargnieniu zamiast porannego mohito. Koncentracja, koncentracja. Dziś mój osiemnasty brumaire’a. Właściwie to jutro, a to oznacza, że dziś mój siedemnasty brumaire’a – zaśmiał się do siebie.
Myśl o wolcie przeciw ojcom oświecenia i potraktowaniu ich jak pożytecznych idiotów, którzy utorują mu drogę do władzy, przyszła po raz pierwszy, gdy na jednym z zakapturzonych zebrań analizowano badania społeczne pułkownika Fleurme. Wynikało z nich, że Galów związanych nawet w najluźniejszy sposób z religią katolicką jest już zaledwie trzydzieści cztery procent, dalej zaledwie połowa z nich jest praktykująca, a zagorzałych katolików gotowych oddać życie za wiarę jest ledwie pół procenta spośród tych praktykujących. Pozwolił sobie wtedy zauważyć, że w tej sytuacji może nie warto twardo uderzać w katolików, skoro są tak bardzo zepchnięci na margines i co najwyżej mogą popiszczeć jak myszy po kątach ostatnich czynnych kościołów. Może rozprawa z samym islamem będzie wystarczająca. Usłyszał wtedy, żeby nie dać się zwieść procentom. Zachęcony przez oświeconych Fleurme wyjaśnił, że to pół procenta z czterdziestu ośmiu procent z trzydziestu czterech procent to ponad trzydzieści siedem tysięcy fanatyków. Artua chciał polemizować, że katolik umierający za wiarę to męczennik, baranek idący na rzeź, a nie zamachowiec samobójca, ale zmilczał. Zrozumiał, że oni przecież o tym wiedzą.
***
– Dobrze, ale wyjaśnij mi dlaczego generał Artua związał się z ojcami oświeconymi.
– Nie ojcami oświeconymi, a ojcami oświecenia, jak sami się nazwali. I nie generał. W chwili, w której zabrali go na przedmieścia Paryża, by pokazać mu lud, był majorem. Wszystko zresztą wskazywało, że wyżej w armii już nie podskoczy.