[stron_glowna]
0 books
0.00 zł
polishenglish
Paper books and ebooks
SEARCH
author, title or ISBN
Categories
  • Novels
  • Short stories
  • Poetry & Drama
  • Biographies & Memoirs
  • Science & Technology
  • Languages
  • Reference
  • Economics, Business, Law
  • Humanities
  • Nonfiction
  • Children & Youth
  • Psychology & Medicine
  • Handbooks
  • Religion
  • Aphorisms
We accept payments by Visa, MasterCard, JCB, Dinners Club

We accept payments via PayPal
Ludzkie zoo
Ludzkie zoo
Mateusz Chudzicki
Publisher:My Book
Size, pages: A5 (148 x 210 mm), 305 pages
Book cover: soft
Publication date:  December 2018
Category: Novels
ISBN:
978-83-7564-562-0
41.00 zł
ISBN:
978-83-7564-563-7
7.00 zł
FRAGMENT OF THE BOOK
    – Jak minęła podróż? – zapytał pan Burrow.
    – Względnie spokojnie. Ominęły nas większe sztormy. Nie zostaliśmy też zaatakowani przez piratów. Dlatego tak szybko tutaj jesteśmy. – Clark szczerzył się, w pełni ukazując luki w uzębieniu.
    – Świetnie. W takim razie mam rozumieć, że wszystko przebiegło zgodnie z naszymi założeniami?
    – Niezupełnie. – Twarz Clarka momentalnie spoważniała.
    – Co masz na myśli?
    Od pewnego czasu rozmowa Burrowa i Clarka przemieniła się w krzyk. Narastająca wrzawa uniemożliwiła normalne komunikowanie się.
    – Podróż z Afryki do Wielkiej Brytanii jest bardzo długa i męcząca. Nie wszyscy zdołali przeżyć…
    – Jak to nie wszyscy? Mówże! – Stoicki spokój i opanowanie arystokraty były już przeszłością.
    Tłum coraz bardziej napierał w kierunku statku. Clark, potrącony, zachwiał się, a następnie sam szturchnął z całych sił wysokiego mężczyznę, który przed chwilą uderzył go barkiem.
    – Sto pięćdziesiąt. Stu pięćdziesięciu przeżyło – odpowiedział Clark, uporawszy się z natrętem.
    – Cholera… – pan Burrow zaklął, co nie było w jego zwyczaju. – Tylko tyle? Przecież zamówiłem czterystu. Co się z nimi stało?
    – Źle znieśli podróż statkiem. Część z nich już wcześniej była chora, ale nie mieliśmy jak tego sprawdzić. Braliśmy wszystkich po kolei. Choroby na statku rozwijały się, doprowadzając do śmierci kilku osobników. Nie mieliśmy jak usunąć tych ciał. Żyli, jedli, spali wśród nieboszczyków.
    – Zapłaciłem ci nie tylko za ich transport, ale też za dostarczenie ich w nienagannym stanie! – syknął Burrow.
    – Tak, ale podejmując się tej oferty, nie miałem pojęcia, co tak naprawdę mnie czeka. To są dzikie zwierzęta! Dzikie i niebezpieczne.
    Pan Burrow nadął się, ale po chwili ochłonął i głęboko zaczął oddychać. Rozejrzał się po okolicy i zauważył, że już teraz jego przedsięwzięcie wzbudza nie lada sensację.
    Słońce już na dobre rozgościło się na niebie, oślepiając swym blaskiem i w dodatku wysyłając pierwsze dzisiejszego dnia fale ciepła. Zawierucha na statku ucichła. Wszyscy marynarze czekali na sygnał. Jedynie tłum cały czas skandował niezrozumiałe hasła.
    – Dobrze, masz tu resztę kwoty, na jaką się umawialiśmy.
    Burrow wcisnął w dłoń Clarka pękatą sakiewkę. Szczerbaty rozsupłał ją i naprędce przeliczył zawartość.
    – Przecież tu jest tylko trzydzieści pięć szylingów! Umawialiśmy się na sto!
    – Sto szylingów w przypadku czterystu. Jest sto pięćdziesiąt, więc jest trzydzieści pięć szylingów.
    Mina Burrowa była tak zimna i bezlitosna, że żadne targowanie nie powiodłoby się.
    – Niech będzie, skurczybyku…
    – Interesy z tobą to czysta przyjemność, Clark. – Bezemocjonalna twarz Burrowa zmieniła wyraz na zawadiacki uśmieszek. – Chcę ich zobaczyć.
    Clark przeczuwał, że jest nie tylko świadkiem, ale i jednym z głównych ojców historycznego momentu, który zaraz nastąpi. Odstąpił na krok, odetchnął i mocno zagwizdał w palce. Dźwięk gwizdnięcia jakimś cudem przebił się przez gwar wokół statku i dotarł do uszu jednego z marynarzy, który natychmiast zerwał się na równe nogi. Zaczął pokrzykiwać na swoich współtowarzyszy i wydawać im polecenia, zupełnie niezrozumiałe z poziomu lądu.
    Burrow natomiast w tym czasie rozmyślał nad słowami Clarka, które przed chwilą usłyszał. Martwił się wysokim poziomem zgonów i wiedział, że prędko będzie musiał temu zaradzić, jeżeli chce zyskać upragnioną sławę pierwszego człowieka, który dokonał niemożliwego. W tym momencie jednak oczekiwał na chwilę, o której marzył od wielu lat. Świat od tej chwili miał się całkowicie zmienić, a cała ta okoliczna gawiedź miała być pierwszymi świadkami triumfalnego zwycięstwa dumnej białej rasy.
    W końcu wyczekiwany moment stał się teraźniejszością. Klapa została otworzona, z hukiem waląc w deski pokładu. Kilku marynarzy chwyciło za metalowy łańcuch, którego ogniwo zostało zaczepione o hak pod pokładem. Przez krótką chwilę nic się nie działo. Dopiero zamaszyste pociągnięcia łańcuchem spowodowały jakiś ruch, który był trudny do zidentyfikowania. Mężczyźni zaczęli się siłować z czymś, co znajdowało się poniżej poziomu pokładu. Dopiero zejście jednego z nich pod pokład i zadanie kilku silnych razów skórzanym pasem spowodowało, że opór zmalał.
    Twarze wszystkich zgromadzonych nagle przybrały rozmaite emocje. Były miny strachu, lęku, ciekawości, zachwycenia, wstrętu i radości. Spod pokładu wyszedł człowiek, a przynajmniej ktoś go przypominający. Miał dwie ręce, dwie nogi, głowę ze wszystkimi jej szczegółami, tors. Miał również normalne miejsce intymne, był nagi. Jedyny element odróżniający go od znanego wszystkim człowieka stanowiła skóra. Był czarny. Z przerażeniem obejrzał się po okolicy, ale szybko zmarszczył się i zamknął oczy. Wiele długich tygodni spędzonych w ciemnicy podpokładu okrętu spowodowało chwilowe oślepienie.
    Tłum był w szoku. Momentalnie zgromadzeni wokół ludzie zaczęli wymieniać uwagi. Poza oczywistym zwróceniem uwagi na kolor skóry, furorę robiły również włosy. Długie, kręcone włosy, układające się w kształt klosza od lampy.
    – To już człowiek czy jeszcze zwierzę? – zapytał jeden z mężczyzn, elegancko ubrany, który stał obok pana Burrowa.
    Sam Burrow przyglądał się tej scenie z podnieceniem. W głowie zaczynał kalkulacje dotyczące ilości zysków, jakie uda mu się zgromadzić po otwarciu pierwszej wystawy dotyczącej Afryki i jej mieszkańców. Wiedział już, że ten biznes to strzał w dziesiątkę. Czarny człowiek był już od wielu wieków znany europejskiej cywilizacji. Nadal jednak stanowił widok bardzo rzadki i egzotyczny dla mieszkańców krajów Europy. Co więcej, nadal podważano człowieczą naturę afrykańskich tubylców. Zdecydowana większość Europejczyków uznawała Murzynów za zwierzęta, lub chociaż za formę pośrednią między człowiekiem a zwierzęciem. Za tymi teoriami stały również naukowe badania.
    Kiedy oczy czarnego człowieka przyzwyczaiły się do słonecznego dnia, speszony rozejrzał się po miejscowych, dla których stanowił nie lada atrakcję. Był wychudzony, a na jego szyi, nadgarstkach i kostkach spoczywały ciasno zapięte kajdany. Jeden z marynarzy, zniecierpliwiony jego opieszałością, chwycił go za kark i silnie pchnął w przód. Niewolnik ledwo utrzymał się na nogach. Okazało się, że z kajdan zamocowanych na jego ciele wychodzi dalsza część łańcucha. Po około metrze przypięty był kolejny niewolnik. Wszyscy po kolei wychodzili na pokład. W równych, metrowych odstępach.
     Byli różni. Kobiety i mężczyźni. Wysocy i niscy. Starzy i młodzi. Wszyscy jednak czarni, wychudzeni, brudni i nadzy.
    Obywatele Londynu zaczęli bić brawa. Pan Burrow był jednym z nich. Pierwszy raz dzisiaj szczerze się uśmiechnął. Kiedy naliczono dwudziestu Afrykańczyków, łańcuch skończył się. Tę przerażoną dwudziestkę ustawiono przed statkiem, uprzednio robiąc im miejsce i odgradzając się od rozemocjonowanego tłumu. Londyńczycy stali twarzą w twarz z Murzynami. Nastąpił cały wachlarz reakcji. Pewna młoda dama, ubrana w satynową suknie i cieliste rajstopy, przyłożyła do nosa jedwabną chustkę. Inny mężczyzna, stojący nieopodal Burrowa odwrócił się i odszedł szybkim krokiem. Większość jednak z zachwytem podziwiała nowych gości. Był to jednak taki zachwyt, jak zachwycić się można ślicznym pieskiem. Białe dzieci, o ile jakieś wytrwały na przedzie orszaku, zaczepiały niewolników. Wygłupiały się, co odważniejsze nawet nie omieszkały ich dotykać. Oni jednak pozostawali niewzruszeni. Ich umęczone twarze zdradzały trud i męki, jakie przeżyli podczas wyprawy z ich rdzennego kraju do Anglii. Najgorsze dla nich dopiero miało jednak nadjeść.
    Kiedy wydawało się, że to już wszyscy, jeden z załogi statku ponownie wszedł podpokład i wywlókł stamtąd kolejnych niewolników uwięzionych w kajdanach i łańcuchach. Kolejna dwudziestka. I tak do stu pięćdziesięciu. Ostatni rząd był mniejszy, dziesięcioosobowy. Pan Burrow przepchał się przez poprzedzających go gapiów, aż w końcu znalazł się tuż przed swoim zakupem. Omiótł ich wszystkich wzrokiem. Odór był tak odpychający, że odruchowo zatkał sobie nos. Przez całą tę wielotygodniową podróż niewolnicy nie mieli gdzie się wypróżniać. Dlatego żyli wśród fekaliów przez ostatnie dni. Nie zmieniło to jednak faktu, że Burrow był zadowolony. Wiedział, że zanim otworzy pierwszą wystawę, minie jeszcze trochę czasu, ale za to będzie okazja do odpowiedniej promocji i nagłośnienia pierwszej w Anglii wystawy „czarnych zwierzaków”, jak to lubił ich określać. Będzie musiał ich umyć, nauczyć podstawowych zachowań i przede wszystkim okiełznać i wytłumaczyć, czym jest ogłada i poddaństwo wobec białego pana.
    Z rozważań Burrowa wyrwał gwizd Clarka, znajdującego się już na pokładzie statku. Prędko zrozumiał, że szczerbaty marynarz gwiżdże do niego i ruchem ręki wskazuje mu, by przyszedł na frachtowiec. Londyński szlachcic został wpuszczony za barykadę zbudowaną z marynarzy i pokierował swoje kroki na pokład. Nim jednak dołączył do Clarka, odwrócił się i jeszcze raz rzucił okiem na Afrykańczyków. Wielu z nich miało na plecach ropiejące rany od wymierzonych im batów.
    – Skąd mają te blizny na plecach? – zapytał Burrow, dołączając już do Clarka.
    – Nie wszyscy chcieli z nami współpracować. Niektórym musieliśmy pokazać i nauczyć, jak się kończą wszelkie objawy nieposłuszeństwa.
    Pan Burrow nie skomentował wytłumaczenia Clarka.
    – Po co mnie tu sprowadziłeś?
    – Formalnie kupił pan czterystu niewolników z Afryki. Przeżyło tylko stu pięćdziesięciu. Reszta nadal jest pod pokładem…
    – I co w związku z tym? – Burrow ciągnął dalej Clarka za język.
    – To, że musi pan powiedzieć, co mamy zrobić z ciałami.
    Pauza. Burrow przez moment analizował sytuację. Po chwili jednak podjął decyzję.
    – Jak wszyscy się rozejdą, to zabierzcie ich za miasto i spalcie. Postarajcie się, by było niewielu świadków. Najlepiej nikogo.
© 2004-2023 by My Book