Któregoś dnia pod koniec października późnym popołudniem zadzwonił telefon. Odebrała Julia, po czym przywołała męża z gabinetu, mówiąc:
– To dzwoni Tadeusz, brzmi jakoś bardzo oficjalnie.
– Tak, słucham cię, Tadziu – powiedział Gerard do słuchawki.
– Bądź, proszę, o osiemnastej przy instytucie. Tu są panowie z SB. Chcą przeszukać pokoje i biurka niektórych pracowników twojego instytutu. Jako ich bezpośredni przełożony musisz przy tym być.
– Czy oni mają do tego prawo?
– Niestety tak – odpowiedział urzędowo Tadeusz Pilchowicz.
Było ich trzech uśmiechniętych trzydziestolatków. Czekali już na niego przy drzwiach sekretariatu. Najpierw poprosił ich do gabinetu. Kiedy usiedli, stwierdził, że twarze dwóch z nich wydają mu się znajome. Zaczął ten nieznany:
– Panie dyrektorze, wiemy, że niektórzy pańscy współpracownicy dysponują antypaństwową literaturą i prezentują, nie ukrywając tego, postawę konfrontacyjną do porządku i ładu konstytucyjnego w naszym kraju. Prosimy pokazać nam miejsca pracy tych ludzi.
Wyjął notes i przeczytał kilka nazwisk, wśród nich doktora Stefana Bykowca, doktora Zbigniewa Mruczka i inżyniera Wiesława Spalanę.
– Panie doktorze, o przepraszam, panie docencie, nie przypomina pan sobie nas? – wtrąciła jedna ze znajomych twarzy. – Byliśmy pana studentami. Miał pan z nami zajęcia na WSP.
– Tak? Nie pamiętam – odpowiedział. – Wie pan, z tyloma studentami miałem kontakt. Jasne, nie wszyscy trafiają do was.
Nie zrazili się. Nadal byli uprzejmi. Przeszli do pomieszczeń, w których stały biurka wymienionych pracowników. Dokładnie przyglądał się poczynaniom agentów. Jeden z nich na moment skierował wzrok w jego kierunku i uśmiechając się, spytał:
– Co, boi się pan, że coś podrzucimy?
W istocie tak było, ale Gerard tylko nieśmiało odwzajemnił uśmiech i uwagę przemilczał. Dopiero, gdy z biurka doktora Bykowca wyjęto dwie puste butelki po żytniej, wyrwało mu się:
– Cholerny głupek.
Agent trzymając „zdobycz” w ręku, popatrzył na niego i uśmiechając się szyderczo, pobłażliwym tonem powiedział:
– Nie tego szukamy.
Nie wiedział, czy to, co znaleźli u inżyniera Spalany, kierownika jednego z laboratoriów, było tym, czego szukali. W każdym razie opuścili instytut jakby niezupełnie usatysfakcjonowani, z plikiem papierów w aktówce.
Następnego dnia z samego rana zadzwonił telefon. To znowu Tadeusz Pilchowicz:
– Słuchaj, Gerard, oni chcą, żebyś zgłosił się do nich, do komendy, dzisiaj o dziewiątej rano.
– Co, mam zabrać szczoteczkę do zębów? – spytał półserio.
– Nie wygłupiaj się – odparł Tadeusz. – Przecież to nie o ciebie osobiście chodzi, tylko raczej o czystą prewencję. Chcą poprzez przełożonych dotrzeć do pracowników, by ich zniechęcić do jakiejś aktywności politycznej. Jest to taka forma walki z podziemną Solidarnością. Dowiedziałem się, że głównie chodziło o tego Bykowca. On podobno dojeżdża do nas z Wrocławia. Zrobili taką akcję synchronicznie z tymi z Wrocławia. Jego zabrali u nas – z dworca. Równolegle we Wrocławiu zamknęli jego żonę. W tym samym czasie przeprowadzili w obydwu miejscach rewizje. U nas podobno nic wielkiego nie znaleźli. Zasugerowali mi, że jeśli za swoich pracowników poręczysz, to jeszcze dzisiaj ich zwolnią.
– Słuchaj, Tadziu, przecież ja tych ludzi zupełnie jeszcze nie znam. Nie wiem, czy byliby na tyle nierozsądni, żeby w głupi sposób dać się złapać. Poręczę, i co, potem mnie będą za nich rozliczać?
– Nie, to chyba chodzi o coś innego. Oni chyba potrzebują jakiegoś powodu, żeby wypuścić doktora Bykowca i tych innych. Przecież niczego im formalnie zarzucić nie mogą. Chyba polecieli za ostro.
Punktualnie o dziewiątej był w komendzie i zameldował się przy okienku, u dyżurnego. Kazano mu poczekać. Za jakieś dziesięć minut pojawił się jeden ze „znajomych” funkcjonariuszy i zaprowadził go, przez plątaninę korytarzy, do gabinetu jakiegoś „naczelnika”. W biurze było ich dwóch. Ten „nieznajomy” z wczorajszej akcji i wysoki szczupły mężczyzna o końskiej gębie, którego ten drugi tytułował majorem. Zaproponowano mu kawę, po czym major zagaił:
– Panie dyrektorze, jak pan wie, wśród pańskich współpracowników są ludzie czynnie występujący przeciwko naszemu ludowemu państwu…
– Nic o tym nie wiem – przerwał mu Gerard.
– …my o tym wiemy – ciągnął dalej major. – Ponieważ jednak u was nie znaleźliśmy niczego obciążającego, nie chcemy dezorganizować wam pracy, zatrzymując podejrzane osoby. Zwolnimy je, jeśli pracodawca, czyli pan, poręczy za nich.
– Panie majorze – odrzekł – jeżeli nic nie macie przeciw nim, to chyba ci ludzie są niewinni i nie potrzebują żadnego poręczenia.
– Nie powiedziałem, że są niewinni. Stwierdziłem tylko, że w ich miejscu pracy niczego wielkiego nie znaleźliśmy, nie licząc tych bzdur znalezionych u tego inżyniera. Wcale nie jesteśmy zainteresowani przetrzymywaniem u nas pańskich współpracowników. Potrzebujemy tylko pańskiego zapewnienia, że w kierowanej przez pana jednostce nie pozwoli się im uprawiać destrukcyjnej działalności.
Podejrzewał, że także ci w esbecji są teraz w dość niezręcznej sytuacji, z uwagi na ujawnioną właśnie sprawę księdza Popiełuszki. A ta cała ich akcja to jedna wielka lipa. Prywatnie wiedział, że zarówno doktor Bykowiec, jak też doktor Mruczek byli silnie powiązani z opozycją i z podziemną Solidarnością. Co do innych nie orientował się, a przypadek inżyniera Spalany go całkowicie zaskoczył. Oni koniecznie chcą tych ludzi zwolnić, chcieli tylko zadbać o pozory.
– Dobrze – powiedział. – To jak ma wyglądać to moje poręczenie?
– Mamy przygotowane stosowne oświadczenie.
Major skinął na tego drugiego. Tamten wyciągnął z szarej teczki arkusz papieru i wręczył go Gerardowi.
Przeleciał dostarczony mu dokument. Istotne było tylko jedno zdanie: „Dyrekcja Instytutu… poręcza za niżej wymienionych i zapewnia, że będzie przeciwdziałać wszelkiej niezgodnej z prawem działalności tychże na terenie jednostki”. Nie było mowy o osobistej odpowiedzialności. A to, że dyrekcja będzie przeciwdziałać działalności niezgodnej z prawem, nie było niczym niezwykłym. Każda dyrekcja, w każdym systemie politycznym ma taki obowiązek. Wyjął długopis i podpisał dwa identyczne egzemplarze tego oświadczenia. Major i jego człowiek z ulgą popatrzyli na siebie. Major podziękował za właściwe podejście i na koniec powiedział:
– Chciałbym jeszcze pokazać panu te materiały pochodzące od Spalany. – Z dużej koperty leżącej na biurku wyjął zwykły szkolny zeszyt i kilka luźnych kartek. – Niech pan sobie to obejrzy.
Gerard przekartkował zeszyt zapisany drobnym ręcznym pismem. Wyglądało to na wiersze. Na niektórych kartkach zatrzymał się. „Miłujemy cię, Lechu… jesteś naszym zbawicielem” i podobnie prawie w całym zeszycie. Widać Wiesiu Spalana jest zakochamy w Lechu Wałęsie. Nie wiadomo tylko, czy to jego własna twórczość? W każdym razie poezją wysokich lotów to nie było. Trzymane w ręku materiały chciał zabrać, by oddać je panu inżynierowi. Major powiedział jednak:
– To pozostanie u nas. Nie jest to wprawdzie wywrotowa literatura, ale dobrze oddaje przekonania tego pana.
Nazajutrz zatrzymani pojawili się znowu w pracy. Nawet nie wiedzieli, dlaczego ich tak szybko wypuszczono. Dyrektor Weisenfeldt w szczerej i życzliwej rozmowie z każdym z nich powiedział im o swojej roli i poprosił, żeby nie pozostawiali niczego zakazanego w swoich biurkach lub szafach, zwłaszcza pustych butelek po żytniej. Nie wiadomo, czy mu uwierzyli, że w gruncie rzeczy jest po tej samej stronie co oni. Tyle że się z tym nie obnosi. W każdym razie doktorzy Bykowiec i Mruczek nie byli już wobec dyrektora tak agresywni, a inżynier Spalana wręcz demonstrował swoją sympatię do szefa.