Idę. To już piętnaście lat chodzę tą drogą, piętnaście lat przemierzam tę trasę do pracy, szarą i zwyczajną, niezmienną jak wszystko to, co minęło. Szmat czasu, równego jak step, prostego jak struna. Żadnych zawirowań, chwiejności, pętli zakręconych, węzłów… Na tej trasie nigdy nic się nie wydarzyło. Jest idealnie szara. Zawsze jest tu tak samo. Nic mnie tu nie zaskoczy. Mętnie i grząsko. Codziennie z tą samą obojętnością zanurzam się w to miasteczko, przechodzę jego ulicami, jakbym opadał w bajoro jakieś. Powoli, niespiesznie, żeby choć głowę ocalić, żeby choć głowę nieść na powierzchni, a w tej głowie – myśli, a w tych myślach – przeszłość. Spotkałem to właśnie życie, jakiego nie chciałem, dokładnie to, przed którym się broniłem, któremu wygrażałem, z którego naigrywałem się wcale nie ukradkiem. Uczę w szkole dzieci, wbrew ich ochocie, wbrew ich naturze, wbrew swojej naturze. Co ja tyle narzekam? Dum spiro, spero. I na oddychaniu moje nadzieje się kończą.
Oszroniona furtka. Jaka zimna klamka. Pierwszy mróz. Liście na czereśni zesztywniały jak tektura. Coś jednak się zmienia. Poza mną jednak. Życie tym samym kołem się toczy, martwym kołem. A tyle było planów, nadziei, deklaracji… Moi koledzy rozsiani po wielkich miastach, w wirze poważnych interesów lub polityki; Cadyk i Salomon na uniwersytecie, wspinają się po szczeblach kariery naukowej. Cadyk habilitował się niedawno. Zapraszał nawet, ale nie pojechałem. Po co odświeżać, to co minęło. Zbyt wiele mnie to kosztuje; za długo dochodzę do siebie po takich wizytach. Na pewno spotkałbym Bogdana. Pewnie przyszedł z Anną. Musiałbym grać zadowolonego z życia, pracy, małżeństwa… Przecież nie przyznam się przed nim do swoich niepowodzeń, rozterek, żalów, zazdrości i wspomnień. Po co udawać, po co zmuszać się do udawania? Wolę zachować dystans i wyniosłość.
Do dziś nie rozumiem, jak to wszystko się potoczyło, jakim dziwnym torem, z pogranicza przypadku i spisku. Bogdana poznałem w czasie strajku na uniwersytecie. Cadyk go przyprowadził na jeden z naszych konwentykli. Wcześniej znałem go tylko z widzenia. Wiedziałem, że studiował prawo. Uchodził za szarą eminencję enzetesu. Mówiło się, że wydaje jakiś biuletyn, którego, prawdę mówiąc, na oczy nie widziałem. Nikt dokładnie nie wiedział, co robił, bo to w końcu konspiracyjna robota i nikt nikomu nie będzie się zwierzał ani nikt nikogo nie będzie o nic pytał. Takie zasady. Cadyk, wówczas młody adept filologii klasycznej, zabrał nas do swojego gabinetu na drugim piętrze Majusa. Graliśmy bez opamiętania w brydża. Salomon był czwarty, milczący chemik. Zawsze był taki. Obu ich znałem jeszcze z podwórka. Wtedy graliśmy w klipę, teraz w brydża. Przez osiem dni strajku nie opuszczaliśmy tego gabinetu. Karty i wódeczka. Tak wesoły czas nigdy już nie powtórzył się w moim życiu. Wódka na kartki. Codziennie po ćwiartce na głowę, racjonowana sprawiedliwie przez Salomona. Menzurką z jego chemicznych doświadczeń. Piliśmy ze względów sanitarnych, dezynfekując swój organizm, chroniąc go przed septycznym powietrzem; w całym Majusie nie było ciepłej wody; cztery krany przypadały na milion ludzi. Kartki na wódkę braliśmy od koleżanek, odstępując im inne – na mąkę, czekoladę i mięso. Nawet cieszyły się z tego. Dzięki tej wymianie zgromadziliśmy spory zapas alkoholu. Butelki ukryliśmy w gabinecie Cadyka, za przykurzonymi dziełami Arystotelesa. Opasłe tomy zajmowały całą półkę. Korzystaliśmy z dzieł mistrza. Staliśmy się tym samym jego uczniami. Pijąc, jak perypatetycy chodziliśmy wokół stołu. W tym Likejonie poznałem Bogdana. Wesoły kompan. Dowcip trochę kąśliwy. Nie przepadał za żartami na swój temat. Trochę jednokierunkowy przez to. Po strajku zobaczyłem go dopiero w stanie wojennym. Jeszcze nie zdążyli nas wykurzyć z akademika. Pamiętam ten wieczór. Wokół trzaskający mróz. Trzy razy zimniej niż dziś. Zima stanu wojennego. Jak plujesz, to w locie zamarza. Syberia starła się z Alaską, a my na linii frontu. Przyszedł do akademika ze swojej stancji w centrum miasta. Jesienna kurtka, przycienka jak na takie mrozy. Nawet teraz mam dreszcze. Zaparowane okulary. Bez czapki. Chyba nigdy nie widziałem go w czapce, taki szpan. Buty wiecznego wędrowca, mocna świńska skóra. Wszedł uśmiechnięty. Pogoda ducha, beztroska i nonszalancja na obliczu. Zawsze tak grał. Z wąsów, które jak ptasie skrzydła rozpinały się nad ustami, kapała woda. Przetarł okulary i popatrzył do góry, jakby śledził lot niewidzialnej muchy albo wspinaczkę umykającego pająka. „A co byś powiedział, mistrzu (zawsze w ten sposób zwracał się do nas: „słuchaj, mistrzu” albo „nie tak, mistrzu”), żeby trochę popisać. Siedzisz tu i się nudzisz”. Czemu nie – pomyślałem. „Co i dla kogo miałbym pisać?” „Pisałbyś, przynajmniej na razie, takie kawałki o stanie wojennym w mieście. To, co zaobserwujesz, o nastrojach, o sklepach, o ludziach w kolejce, o różnych bezsensach naszego życia. Może hasła na murach jakieś dojrzysz… Też coś o tym napisz. Raz na dwa tygodnie jeden tekst, do naszego biuletynu”. Rzecz jasna, zgodziłem się. Posiedział jeszcze chwilę. Obiecał załatwić stancję. Z akademika musiałem się wynosić, ustąpić miejsca zomowcom. W każdej chwili mogli mnie stąd usunąć. Niewielu śmiałków pozostało. Może liczyliśmy na to, że będziemy mogli nadal mieszkać. Jeśli tak, to złudne to były nadzieje. Rozglądałem się zapobiegliwie za stancją, bo nie chciałem wracać do domu. To byłoby całkowite odcięcie od spraw bieżących i od przyjaciół, zwłaszcza od przyjaciół. Bogdan odtajał, odparował i poszedł.
Tak to się zaczęło, podniośle i patriotycznie. Czułem się wyróżniony, mile połechtany w swojej próżności, jak manekin na wystawie. Tylko przez chwilę. Takie uczucie mocno usztywnia, a tu trzeba było działać. Był to rodzaj działalności odpowiadający mojej naturze. Boguś niewątpliwie dobrze trafił. Celnie i z perspektywą. Ostro wziąłem się za pisanie. Wszystko notowałem, opisy ulic, parków, nadrzecznych bulwarów, murów, kościołów, rozmowy w kolejkach po chleb i mięso, w tramwajach, na rynku wokół ratusza, portrety przechodniów, znajomych, biboszów i ludzi z marginesu; zapisywałem nawet przepisy na tanie dania i na bimber. Ludzie podejrzliwie na mnie patrzyli, kiedy nagle w tramwaju wyciągałem notatnik albo na imprezie pomiędzy kieliszkami samogonu, zamiast szukać ciepłej piersi, skrzętnie coś zapisywałem. Grałem dziennikarza-oryginała aż do przekroczenia granic tej gry, aż do samoutwierdzenia się w tej dziwności; po prostu zacząłem uważać, że taki jestem. I chyba byłem. Pisałem rozwlekle i naukowo, chyba nudno. Widziałem temat i problem, ale spory dystans dzielił mnie od czytelnika. Nie znałem go. Jakbym opisywał las, nie wiedząc, że czynię to dla drwali. Za wysoko się wzbijałem, zbyt często znikałem w chmurach. Analizowałem i diagnozowałem naukowo, a opisywałem poetycko. Jeśli ktoś czytał moje artykuły, mógł stwierdzić, że to piękne cierpieć i że to jedyna droga do wolności… Może miałem rację. Dzisiaj jednak inaczej na to patrzę. Nie o żadną rację chodziło, ani o piękno. Tym niech zajmują się filozofowie, historycy, pisarze… Powinienem mieć przed oczyma dziadka zbierającego złom, kobietę patrzącą smutno na puste półki w sklepie, ludzi umykających na widok milicjanta. To ci ludzie chcieliby się przejrzeć w moim zwierciadle, zobaczyć tam siebie. Artykuły przekazywałem Bogdanowi, on zamieszczał je w biuletynie, którego nigdy nie widziałem, do dziś nie zobaczyłem. Czasami wydaje mi się, że pisałem do czyjejś szuflady, albo co gorsza – do śmietnika. Jedno jest pewne – swoich artykułów nigdy nie ujrzałem, jakbym pisał dla innej rzeczywistości, z której nie można otrzymać sygnałów zwrotnych. Myślę też, że nie chciałem ich widzieć w tej sformalizowanej, znormalizowanej postaci w okładkach, które świadczyły o mnogości, o tysiącach powielonych egzemplarzy i o tysiącach zawiedzionych twarzy. A może wcale tak źle nie było. Najbardziej lubiłem pisać artykuły o książkach, bibliotekach, antykwariatach i księgarniach. Tam też dotarł stan wojenny. Artykuły? Trochę przesadziłem. Właściwie napisałem tylko jeden na ten temat, ale to prawda, że go najbardziej lubiłem. O tym, jak usiłowałem wypożyczyć Pobóg-Malinowskiego. I wszystko prawda, i z akcją, z bohaterami… Nie kryłem się nawet z tym swoim pisaniem. Gdybym się krył, nie mógłbym pisać. Słowo wymaga pozy. Jeśli ktoś stroni od innych i pisze coś skrycie, to także jego poza, o której mówi się na boku, szepcze. To taki publiczny anachoretyzm, głośne milczenie. Gdyby zegarowi odebrać tykanie, to przestałby chodzić… Nie to, żebym się obnosił ze swoim redaktorstwem. Najbliżsi wiedzieli, a skoro najbliżsi – to i dalsi.
Bogdan pomógł mi załatwić stancję, jeden pokój w nowym bloku, u pana Wiesia. Wielce oryginalny facet. Masywny czerwony nos pośród rumianych wypukłości twarzy, przetykanej gdzieniegdzie fioletową nicią. Głos ochrypły jak u Armstronga. Nie śpiewał, choć niestety próbował. Przede wszystkim jednak był trębaczem zawołanym, na szczęście w przenośni. Wzrost niewielki. Flanelowa koszula. Pan Wiesiu pił tylko dużo, i codziennie. Kawaler. Gdzieś tam pracował, ale nie to stanowiło istotę jego życia. Kochał wódkę do szaleństwa. Dla niej poświęcił całe swoje życie. Dochód czerpał ze stancji i z pracy, do której czasami się udawał. Za to kupował cukier, drożdże, i tak dalej. Mieszkało nas czworo z panem Wiesiem włącznie; on zajmował największy pokój, my dwa mniejsze. Janusz i Basia studiowali polonistykę. Mieszkali tam od pół roku. Mówili, że da się wytrzymać, że właściciel aż tak uciążliwy nie jest. Czysto, ciepło i sucho, o nic więcej mi nie chodziło. Lokatorzy w porządku.