Z dwoma innymi Polakami – Wojtkiem z Bytomia i Andrzejem z Łodzi – otrzymaliśmy przydział w domu na ulicy Nimstahl 11. Dom znajdował się na peryferiach miasta.
Na dotarcie do centrum potrzebowaliśmy około trzydziestu minut pieszo.
Przydzielone mieszkanie mieściło się na parterze budynku. Z wejścia wchodziło się od razu do kuchni, z niej do jednego z pokoi, toalety i łazienki. Drugi pokój – należący do tego samego mieszkania – znajdował się już w suterynie.
Wyposażenie przypominało raczej przytułek niż mieszkanie. W kuchni stał piecyk gazowy do gotowania, ale jedynie jedna płyta z czterech była zdatna do używania. Lodówka z zamrażalnikiem nie funkcjonowała. Noga stołu podparta była gazetą, a na krzesełkach strach było spokojnie usiąść. Łazienka była malutka. Chyba w pośpiechu dobudowano kabinę z prysznicem. Załatwianie potrzeby biologicznej blokowało wejście do niej. Ogrzewania w łazience nie było.
Pokój w suterynie był przebudowaną piwnicą. Posadzka wyłożona była glazurą, podobną do tej, która wykłada się publiczne toalety. Na środku pokoju stało coś w rodzaju łóżka. Vis-à-vis łóżka było okno, a na ścianie wisiała umywalka. Widok z okna wiódł na podwórko i w głębi widać było strumyk. W pokoju nie było niczego do powieszenia ubrania czy też schowania bielizny. Pomieszczenie to miało około jedenastu metrów. Pomimo wszystkiego zdecydowałem się zająć ten „pokój”, lub mówiąc ściślej, piwnicę.
W ciągu paru sekund zostałem przeniesiony z dwudziestego do dziewiętnastego wieku, ale nie miałem wyjścia i musiałem jakoś to znieść.
Po oględzinach pomieszczeń wyruszyliśmy na zakupy. Potrzebne były garnki, patelnie, sztućce, talerze i talerzyki oraz inne drobnostki niezbędne do prowadzenia gospodarstwa domowego. Niektóre przedmioty kupowaliśmy dla nas trzech, np. solniczki, ekspres do kawy czy też czajnik. Akurat pięćdziesiąt marek wystarczyło na kupno najbardziej potrzebnych rzeczy.
Każdemu przyznano zasiłek socjalny na wyżywienie w wysokości 130 marek na miesiąc, czyli 4,16 marki dziennie w talonach. Już pierwsze zakupy dowiodły, że było to za dużo, aby umrzeć, i zbyt mało żeby żyć – i jak w sam raz, aby zachorować na gruźlicę.
W każdym bądź razie nie starczało na pełne wyżywienie, kupowane nawet w najtańszym sklepie, czyli w ALDI, w którym 200 gramów takiej sobie szynki kosztowało 2,51 marki, kilo chleba 2,98 marki. O maśle, warzywach czy owocach nie było mowy.
Po pewnym czasie na widok sałaty, świeżych ogórków, pomidorów, papryki lub pomarańczy, kiwi, ananasów (nawet w puszce) czułem ślinę na ustach
Po paru dniach złożył nam wizytę pracownik urzędu socjalnego i oświadczył, że przyznany zasiłek na życie i koszty mieszkania należy odpracować. Nie wiedząc, jaką nasz gość miał pracę na myśli, powiedziałem do kolegów, że nawet to jest lepiej, ponieważ nie będziemy mieli długów moralnych ani finansowych. Wychodzący gość zostawił im odpowiednie zawiadomienia, napisane oczywiście w języku niemieckim, którego nie znaliśmy, a które musieliśmy podpisać. W naszej rozmowie brał udział jakiś Niemiec z Polski, który usiłował tłumaczyć nasze rozmowy.
Pojechaliśmy z gościem do miasta kupić ubrania i obuwie robocze. Uzgodniliśmy też, że ponieważ posiadam samochód, to za podróże do miejsca pracy otrzymam miesięcznie dodatkowo dwadzieścia marek. Co do ubezpieczenia pojazdu już nie było nawet propozycji.
W tym miejscu należy koniecznie nadmienić, że obcokrajowcy ubiegający się o azyl nie mogli podejmować żadnej pracy do czasu rozwiązania postępowania azylowego. Nieprzestrzeganie tego zakazu groziło karą grzywny, a nawet wydaleniem z Niemiec. Taka forma odpracowywania zasiłku socjalnego była według prawa pracą zarobkową i przez to nielegalnym zatrudnieniem, a takie według prawa niemieckiego – karalne. Do tego należy dostać, że nie otrzymaliśmy żadnych ubezpieczeń, ani zdrowotnego, ani socjalnego, ani rentowego.
Pieniądze na trzymanie osób ubiegających się o azyl pochodziły również z funduszy międzynarodowych.
Naszym miejscem pracy było pole campingowe we wsi Oberweis po potężnej powodzi. Praktycznie camping nie istniał. Wszędzie można było zobaczyć naniesione przez falę powodziową skały i grube drzewa. Ocalał jedynie dom gospodarza obiektu, i to dlatego, że był położony parę metrów wyżej niż sam obiekt. On zresztą przywitał nas i przedstawił szybko, co jest do zrobienia: wywiezienie skał, porąbanie drzew, wywiezienie ziemi i mułu oraz odbudowanie campingu. Do pomocy mieliśmy jedynie traktorek z powierzchnią ładunkową.
Porozumiewanie było rzeczą niemożliwą i dlatego pomocą służył pan Bunk (w języku polskim Bąk), który pośredniczył między nami i gospodarzem ośrodka. Słuchaliśmy jednak, starając się coś pojąć.
Pracę rozpoczynaliśmy od kieliszka wódki na rozgrzewkę, ponieważ był środek lutego i rano było około minus piętnastu stopni. Koszty alkoholu pokrywane były przez urząd socjalny. Po wydaniu poleceń gospodarz znikał, pojawiał się dopiero po południu.
Przerwa obiadowa trwała godzinę i spędzaliśmy ją w nieogrzewanym pomieszczeniu. Spocona bielizna marzła na naszych ciałach. Miałem ciągle dreszcze. Chodziłem po tym pomieszczeniu, aby nie dzwonić zębami. Wolałbym mieć przerwę trzydziestominutową, by nie marznąć i wcześniej być w mojej suterynie.
Skały nie były duże, ale pomimo tego ciężkie i aby je wywieźć, zbudowaliśmy pochylnię, po której były wpychane na traktorek. Nawet w trojkę nie mogliśmy ich udźwignąć, ale wtaczanie było możliwe.
Po nich przyszła kolej na wyrwane z korzeniami drzewa, naniesione przez prąd powodziowy. Aby je sprzątnąć, należało je pociąć na krótkie kawałki, załadować ponownie na traktorek i wywieźć. Oczywiście cięcie odbywało się przy pomocy siekier, ponieważ pił mechanicznych nie było. Porąbanie jednego drzewa zajęło parę dni, ale nie było ich na szczęście dużo.
Po drzewach wywoziliśmy ziemię i muł nawieziony przez falę powodziową. Dwóch jeździło taczkami, jeden nakładał. Później tę ziemię i muł należało szuflami załadować na ciężarówkę.
W następnej kolejności rozpoczęło się kopanie miejsc pod krawężniki, później budowanie dróg dojazdowych. Jak to było gotowe, wtedy przyjeżdżały ciężarówki ze żwirem, który trzeba było równo rozsypać między krawężniki i ubijać walcem ręcznym, tak długo, aż droga wytrzyma ciężar małego samochodu dostawczego. Pamiętam, jak przywieziono dwadzieścia cztery tony żwiru.
Już po trzech tygodniach zauważyłem, że skóra na moich dłoniach przypomina korę, a same dłonie kawałek drewna.
Z obawami siadałem za kierownicę malucha i z jeszcze większą ostrożnością prowadziłem samochód do Bitburga.
O prawdziwym czuciu w rękach nie było co marzyć.
Po pracy o przygotowaniu posiłku nie było mowy: raz dlatego, że w piecyku gazowym działał jedynie jeden palnik, a głodnych było trzech, po drugie dlatego, że z wyczerpania nie miałem nawet ochoty cokolwiek przygotować ani zjeść. Moje wyżywienie bazowało na kanapkach i konserwach.
Ciepłe posiłki sporządzałem w niedzielę, na zbudowanym samodzielnie w ogródku palenisku. Trwało to jednak bardzo długo, ale chęć zjedzenia przynajmniej raz w tygodniu normalnego posiłku była silniejsza niż niecierpliwość
Kupowanie środków żywnościowych było też problematyczne, ponieważ nie było do dyspozycji lodówki; kupowaliśmy wędliny, sery, margarynę w takich ilościach, aby starczyło na najbliższe cztery dni, później wszystko się psuło.
Postanowiłem chować żywność w ciemnym kącie za oknem swojej sutereny. Tam było zimniej. Zadowolenie pomysłem nie trwało długo, ponieważ schowek zwęszyły szybko wodne szczury i zjadały cały prowiant. Szczury wodne widziałem pierwszy raz. Były duże.
Bałem się, że kiedyś wejdą do suteryny. Musiałem coś wymyślić, aby pozbyć się nieproszonych konsumentów. Dużego wyboru nie było. Zrezygnowałem ze schowka. Jedzenie zniknęło i szczury też.