Księżniczka tryumfalnie wniosła do domu maleńkiego, czarnego ptaszka. Chwilę wcześniej wróciłam z pracy i już na progu zostałam emocjonalnie powalona prośbą Księżniczki. Zauważyła na podwórku duże pisklę, które prawdopodobnie wypadło z gniazda. Co prawda przeżyło upadek, ale było podskubywane przez bezwzględne gołębie i nawet nie utrzymywało się na nogach. Najprawdopodobniej niedługo zwęszyłby je jakiś kot i tak skończyłoby krótki żywot.
– Możemy go zatrzymać? Popatrz, jaki jest biedny!
– Kochanie, takie małe ptaszki rzadko przeżywają bez rodziców. On jest bardzo słaby, może na coś choruje i dlatego ptasia mama wyrzuciła go z gniazda. Prawdopodobnie nie przeżyje nocy.
– Spróbujmy, proszę!
Nie chciałam robić Księżniczce fałszywej nadziei. Miała prawie dziesięć lat, była inteligentną dziewczynką i musiała zrozumieć niektóre brutalne prawa natury. Ale oto stała przede mną, w dłoniach trzymając nieszczęsne pisklę. Nie było odwrotu, trzeba było zapewnić mu nieco komfortu w ostatnich chwilach życia.
Oczywiście najpierw musiałyśmy przygotować gniazdko. Przyniosłam składany plastikowy kosz, który dotychczas służył nam za pojemnik na siatki z zakupami, żeby się nie przewracały w bagażniku samochodu. Wyścieliłam dno kosza papierowymi ręcznikami kuchennymi i potarganymi na strzępy chusteczkami higienicznymi, a Księżniczka położyła na nich ptaszka. Pisklę leżało na boku, nie było w stanie się unieść. Miało pouszkadzane pióra na skrzydle i szyi, ale oczka patrzyły na nas dość przytomnie. Pierwsza myśl – musimy je nakarmić.
– Kochanie, umyj bardzo dokładnie rączki. Nie wiadomo, jakie bakterie czy pasożyty ma ten ptaszek, nie chciałabym, żebyśmy się przy okazji czymś zarazili – przemawiała przeze mnie moja lekarska troska. Zresztą od razu ta sama troska narzuciła mi cały reżim postępowania. Włożyłam rękawiczki lateksowe, żeby się chronić przed potencjalną zarazą, i zabrałam się do przygotowywania pierwszego sztucznego ptasiego posiłku. Do plastikowego kubeczka nalałam kilka łyżek ciepłego mleka i wsypałam trochę drobno pokruszonych płatków owsianych. Pomieszałam dokładnie i poczekałam aż spęcznieją. Wzięłam małą strzykawkę, naciągnęłam do niej trochę owsianki, podniosłam ptaszka z kosza i przyłożyłam mu strzykawkę do dziobka. Niebieskie oczko łypnęło na mnie, ale dziób się nie otworzył. Końcówka strzykawki wydawała się za szeroka, żeby ją można było wsunąć w ptasi dziób na przekór niechęci ptaszka. Odłożyłam ptaszka z powrotem do gniazda i rozpoczęłam poszukiwania odpowiedniego narzędzia do karmienia. W końcu znalazłam cienki wenflon z żółtą obsadką. Obcięłam wenflon bardzo blisko tej obsadki, tak że plastikowa rurka nie była dłuższa niż dwa, trzy milimetry, i nałożyłam na strzykawkę. Ponownie wzięłam pisklę do ręki. Na widok strzykawki z żółtą końcówką dziób ptaszka ochoczo się uchylił i byłam w stanie wcisnąć kilka kropel owsianki na szpiczasty języczek. Ptaszek zaczął wylizywać skapujące krople. W ten sposób udało mi się nakarmić go może pół mililitra owsianki. Bałam się, że przesadzę. Nie wiedziałam, czy takie małe ptaszki potrafią trawić płatki. Z jednej strony ptaki dziobią ziarna owsa i płatki owsiane wysypane przez ludzi, ale dorosłe ptaki mogą karmić pisklęta przetrawionym wstępnie pokarmem, który jest dla tychże lepiej przyswajalny. W dodatku zupełnie nie wiedziałam, co to może być za gatunek ptaka. Pisklę było całkowicie czarne, miało niebieskie oczy, krótki, prosty dziób w lekko beżowo-szarawym odcieniu i ciemne łapy. Było nieco większe od dorosłego wróbla a przy tym zupełnie niedojrzałe, co przemawiałoby za jakimś dużym gatunkiem. W naszej okolicy można było spotkać dwa gatunki czarnych ptaków – gawrona i kawkę. Pewnie przyjęliśmy pod dach młodocianego przedstawiciela któregoś z nich.
Do wieczora powtórzyłam karmienie jeszcze dwukrotnie, spróbowałam też napoić ptaszka wodą. Jak tylko widział strzykawkę zbliżającą się do dzióbka, ożywiał się i próbował jeść. Chyba żółta końcówka przypominała mu dziób matki i zachęcony otwierał dziobek, oczekując przynależnej porcji. Mimo to nie byłam szczególnie optymistycznie nastawiona co do jego szans na przeżycie. W Internecie można znaleźć wiele porad „ekspertów”, którzy uważają, że tak małego ptaszka nie da się amatorsko wychować i doradzają odłożenie ptaszka w okolicy znalezienia, ponieważ jego rodzice na pewno się o niego zatroszczą. W naszym przypadku raczej nie wchodziło to w rachubę. Na podwórzu nie widziałam żadnych czarnych ptaków szukających zaginionego potomstwa, nie było słychać krakania, ćwierkania ani żadnych innych ptasich odgłosów, za to widziałam wylegujące się na dachu garażu bezpańskie koty. Postanowiłam więc cierpliwie poczekać, aż sprawa się jakoś sama wyjaśni (w domyśle: prawdopodobnie ptak nie przeżyje nocy).
Ku mojemu zdziwieniu, rano pisklę żyło nadal. Co więcej – wydawało się mocniejsze, nie leżało na boku, tylko siedziało nastroszone i ciekawie łypało na mnie oczkami. Powtórzyłam rytualne pojenie wodą i karmienie owsianką. Ptaszek łapczywie zjadł nieco mniej niż jeden mililitr, po czym wygodnie rozsiadł się w rogu kosza i przymknął oczka, jakby układał się do drzemki. Wyglądało na to, że dobrze utrafiliśmy. I chyba zostaliśmy mianowani na opiekunów.
Poprosiłam Księżniczkę, żeby po powrocie ze szkoły zabrała ptaszka do weterynarza. Na szczęście gabinet usytuowany był zaledwie dwie kamienice dalej, Księżniczka mogła więc wykazać się swoją dorosłością i niezależnością. Wyczuliłam ją na wszelkie potencjalne zarazy i poprosiłam, żeby dokładnie myła ręce po każdym kontakcie z ptaszkiem, a najlepiej, żeby dotykała go tylko w rękawiczkach ochronnych. Od weterynarza chcieliśmy się przede wszystkim dowiedzieć, z jakim gatunkiem mamy do czynienia i czy pisklęciu nic nie dolega.
Pani weterynarz nie wiedziała, co to za ptaszek. Stwierdziła, że może to być zarówno gawron, jak i kawka, i ostrzegła Księżniczkę, że raczej nie mamy szans na odchowanie ptaszka do dorosłości. Zasugerowała, że możemy spróbować karmić pisklę małymi porcjami zupek mięsnych dla dzieci (takich ze słoiczka).
– Rodzice, skoro nie wiemy, jaki to jest ptak, nazwijmy go Kawron. Od kawki i gawrona. To będzie jego imię, dobrze? – zapytała Księżniczka po zrelacjonowaniu nam przebiegu wizyty u pani weterynarz. „Rodzice” to był bardzo oficjalny sposób zwracania się Księżniczki do nas, jak chciała załatwić coś szczególnej wagi.
– Pewnie, bardzo oryginalne imię, niepowtarzalne.