PROLOG
Czy zastanawialiście się kiedyś nad tym, co sprawia, że jednego dnia po prostu budzicie się i aż chce wam się tańczyć i śpiewać, a dzień później najchętniej nie wytknęlibyście nawet nosa spod kołdry w obawie przed całym światem? Nie, nie mówię tu o chorobie afektywnej dwubiegunowej, zwanej również psychozą maniakalno-depresyjną. Mam na myśli kolejny dzień waszego normalnego i tylko pozornie niczym niezakłóconego życia, który pod działaniem jakiejś obcej, nadprzyrodzonej i niszczącej siły przeistacza się w niczym nieposkromiony koszmar.
Co sprawia, że właśnie dziś, gdy ty, człowieku, elegancko ubrany zmierzasz ku swemu przeznaczeniu na rozmowę w sprawie idealnej pracy (zaznacz właściwe):
a) zostajesz uwięziony między piętrami w windzie, a przecież – jak odczytujesz z nalepki na wewnętrznej ścianie kabiny – wczoraj robili przegląd,
b) ucieka ci autobus, który zawsze spóźnia się około kwadransa, a dziś wyjątkowo przyjechał trzy minuty przed czasem,
c) pies sąsiadów, piękny dog de Bordeaux, przyjacielsko wskakuje na ciebie, przytłaczając cię niemalże tonową masą ciała i pozostawia na twej marynarce (żakiecie) resztki śniadania przemieszanego ze śliną, co, trzeba przyznać, pasuje wprost idealnie do tego brązowego, mazistego, śmierdzącego czegoś otulającego podeszwę, a także i wierzch twojego dopiero co wypolerowanego buta (i jak tu wierzyć, że pies najlepszym przyjacielem człowieka!),
d) projekt, który masz do zaprezentowania, tak pilnie strzeżony i pielęgnowany przez ciebie, właśnie dziś, na oczach przyszłego, a teraz to już i niedoszłego pracodawcy nie chce się otworzyć, a na monitorze komputera wyświetla się jakże klarowny komunikat: ERROR,
e) wszystkie odpowiedzi właściwe.
Czy w takich chwilach przyszło wam do głowy, że może istnieje jakaś ukryta przyczyna, dla której takie rzeczy po prostu się zdarzają, a jeśli tak, to jaka, naturalnie oprócz tej oczywistej, jak zrujnowanie wam życia, przyszłości i kariery?
Nie pamiętam, ile takich dni pozostawiłam za sobą, i nie chcę nawet wiedzieć, ile podobnych wciąż przede mną. Pytanie, jakie mnie wciąż nurtuje, to dlaczego dniem mych prywatnych klęsk jest zawsze CZWARTEK. Nie wiem, czy kiedyś poznam na nie odpowiedź, ale fakt jest jednak faktem, od czwartku wszystko się zaczęło! A może nie…
21 listopada 1979
Tego dnia przyszłam na świat. Zielona, a nie jak większość noworodków czerwona, różowa i pomarszczona, ale właśnie zielona, bo prawie zatruta wodami płodowymi mej rodzicielki. Może lekarz, który odbierał tego dnia porody, postanowił wystawić nas obie na próbę, a może tylko moje nadejście zbiegło się z jego ulubionym serialem telewizyjnym. W tamtych czasach to musiał być jeden z włoskich fabularnych seriali biograficznych z serii „Leonardo da Vinci i jego wpływ na prawdziwie obywatelską postawę służb MO”, którego za żadną cenę nie chciał lub nie mógł przegapić.
Fakt jest niezaprzeczalny, moja mała główka, pokryta niezliczoną ilością czarnych włosów (po miesiącu wszystkie się wytarły i tak mi pozostało do dziś) po ponad czterdziestodwutygodniowym kiełkowaniu i całodniowym parciu przepchnęła się przez kanał rodny, pozostawiając gdzieś tam w tyle strudzoną, na wpół żywą kobietę.
Był czwartek. Czyżby to była właśnie przyczyna wszelkich mych czwartkowych niepowodzeń?
Odpowiedź brzmi:
– Oczywiście, że nie!
Po pierwsze, wykażmy się zdrowym rozsądkiem i udowodnijmy, że zasługujemy na to jakże dumnie brzmiące miano (tak przy okazji – sami je sobie nadaliśmy) Homo Sapiens. Tym, co nie byli w szkole na tej właśnie lekcji, przybliżę temat: Homo Sapiens znaczy Człowiek Myślący – rozumny, jak kto woli.
Tak więc, jeśli mamy choć trochę oleju w głowie, wydedukujemy, że data mych urodzin nie może wywrzeć piętna na całej mej przyszłości. Jeśli ktoś, na przykład jakiś zagorzały zwolennik astrologii, zaprzeczy, powiem mu wprost: dwudziesty pierwszy listopada był jedynym w swego rodzaju czwartkiem! Był… środą!
Powiecie, że bredzę, ale nie.
Jak mi zatem wytłumaczycie tę rozbieżność pomiędzy zeznaniami naocznego świadka – mojej matki, stanowczo obstającej przy czwartkowej dacie mych urodzin, a wszelkimi kalkulacjami kalendarzy tego świata (jasne, że uwzględniono w nich lata przestępne), które opowiadają się za środą?
Czymże byłby świat bez spekulacji? Na całe szczęście pewnego (o ironio!) czwartkowego poranka przybyła mi z pomocą szkolna przyjaciółka i choć na pewien czas zaspokoiła dziewięcioletnią, udręczoną tym pytaniem duszę:
– Może twojej matki nie było przy porodzie?
Może. To wyjaśnienie wydało mi się satysfakcjonujące przez kilka kolejnych dni.
Cóż, w normalnych okolicznościach (jak zauważyliście, od samego początku takowe nie były) spytałabym pewnie ojca, ale tak się złożyło, że tego dnia były akurat jego imieniny, więc pewnie niewiele pamiętał… jeśli w ogóle.
W dodatku impreza nieco mu się przeciągnęła. Toastom nie było końca, bo i repertuar nie do wyczerpania, jak się komuś dobrze życzy. Co tu dużo mówić, połowa mieszkańców stolicy przysłuchiwała się z oddali (druga połowa była w tym czasie u nas w domu), jak raz po raz z gardeł podchmielonych jegomości wydobywał się wdzięczny szczebiot:
– I jeszcze jeden i jeszcze raz… Niech mu gwiazdka pomyślności… Niech mu życie słodko płynie…
Tak naprawdę, to ta uroczystość zakończyła się niecały rok później, tyle że przed sądem, kiedy to oficjalnie ogłoszono rozpad małżeństwa mych rodziców. Nie jestem pewna, czy tego dnia ojciec zdawał sobie rzeczywiście sprawę z tego, co podpisywał: akt ślubu, mojego chrztu czy rozwodu, ale podpis złożył. Fakt, z pomocą musieli mu przyjść jego wierni towarzysze, podtrzymując go nie tyle co na duchu, co raczej w pionie.
Jak to dobrze, że nie musiałam przechodzić przez to piekło – sąd, prokuratorzy, komornicy. To wszystko toczyło się praktycznie poza mną, no ale ja miałam wtedy na głowie ważniejsze sprawy. Zmagałam się z grawitacją. Też przez to przeszliście, i co, podobało się? Biorąc przykład z dzisiejszych nastolatków, powiem:
– Czysty wypas, siakalaka bum, yo man!
Oto, co zapamiętałam z tego okresu:
– Pupa do przodu! – mówiła mi mama, a przecież każdy głupek wie, że pupa jest i musi być z tyłu, bo inaczej bąki wychodziłyby buzią, a to by było dość niesmaczne.
– Brzuszek do tyłu! – kontynuowała, a ja nie wiedziałam, jak podmienić pępek z mymi krągłymi, pulchnymi pośladkami, tak żeby ona tego nie widziała.
– No dalej, kroczek do przodu!
– Zaraz, chwilunia! Nie tak szybko – odpowiadałam po swojemu.
Łatwo powiedzieć, ale jak wystawić nogę do przodu, kiedy głowa jest oddalona o całe siedemdziesiąt centymetrów od podłogi, a w dodatku kiwa się jak oszalała na wszystkie strony. O nie! Nie byłam i nie jestem kamikadze. No i jeszcze te majtki wypakowane ciężkimi pieluchami, choć z dumą muszę przyznać, że te nadprogramowe kilogramy były po części moją zasługą.
Sami widzicie, nie było mi łatwo.
Ale udało się! Nauczyłam się chodzić, mówić, czytać, pisać i liczyć, czyli robić wszystko to, co pozwoliłoby mi przetrwać kolejne lata w wielkim mieście, zwanym światem. Nie pozostawało mi już nic innego, jak zdać pierwszy egzamin, który, jak powtarzała mi matka, z całą pewnością zaważy na mojej przyszłości – maturę.
Maj 1998
To chyba właśnie wtedy po raz pierwszy poczułam na swej skórze wyjątkowość czwartkowego poranka.
Choć od tego dnia upłynęło już wiele jesieni, możecie wierzyć albo i nie, ale ja wciąż go przeżywam tak, jakby to było wczoraj.
O 6.30 podreptałam do łazienki, powtarzając bezmyślnie słowa angielskiej wyliczanki:
– One two buckle my shoe, three four knock at the door, five six pick up sticks…
Jako że nie pamiętałam całej reszty, zaczynałam od nowa, aż do momentu, w którym rozbolała mnie głowa, a umęczony język odmówił posłuszeństwa.
Tak, teraz czułam się przygotowana do egzaminu z angielskiego.
Sama nie wiedząc po co wstałam tak wcześnie (w szkole powinnam pojawić się o jedenastej), nieco znudzona sięgnęłam po tubkę pasty do zębów. Z na wpół otwartymi i wciąż zaspanymi oczami wycisnęłam jej zawartość na szczoteczkę, którą zamaszystym ruchem ręki umieściłam w OTWORZE GĘBOWYM – jak widzicie, byłam także wyśmienicie przygotowana do piątkowego, ustnego egzaminu z biologii.
Pochylona nad umywalką, wpatrzona we własne, wyjątkowo mało korzystne odbicie w lustrze, masowałam kły, siekacze i dziąsła coraz to mocniej i mocniej, z każdym ruchem domagając się większej ilości piany. Jak to mówi moja mama:
– Kąpiel bez piany to takie mydlenie na sucho.
Po minucie zamiast białej pianki pojawiło się jedynie nieprzyjemne uczucie swędzenia, potem pieczenia i jakby lekkiego paraliżu języka, potęgujące się z sekundy na sekundę.
– Córcia – usłyszałam głos matki dobiegający z pokoju – możesz mi podać Viprosal? Tak mnie dziś bolą plecy, że lepiej się nasmaruję przed wyjściem.
– Jasne, a gdzie jest? – spytałam, spluwając do zlewu.
– W kubku, razem z pastą do zębów!
Zwróciłam wzrok w kierunku kubka stojącego na szafeczce, potem przeniosłam go na wciąż trzymaną w zaciśniętej dłoni tubkę. Chciałam krzyknąć, ale słowa uwięzły mi w gardle… i to w dosłownym tego słowa znaczeniu.
Po porządnym masażu jamy ustnej rozgrzewającą maścią zawierającą czynny jad żmii, jaki sobie przed chwilą zafundowałam, moje wargi, język, dziąsła, a miałam wrażenie, że nawet i same zęby nabrzmiały do granic możliwości, zatykając tym samym wlot i wylot powietrza, a także i głosu.