Jolki ciągle nie było. Piotr miał wrócić lada moment, a Krzysiu już wyszedł. Irenka gotowała, ozdabiała i śpiewała, na Gosię spadł zatem obowiązek zajęcia się chłopcami. Wydzielana codziennie godzina przy komputerze minęła jak z bicza trzasnął, w perspektywie było jeszcze ubieranie choinki, ale to robili sami mężczyźni i zanim zjawią się w domu, należało chłopcom zagospodarować czas. Gosia zawołała dzieciaki i udzielając im stosownych instrukcji, zakładała na nich czapki, szaliki i rękawiczki.
– Pójdziecie do ogrodu i możecie lepić bałwana. Jak wróci wujek Piotr i tatuś, to ubierzecie choinkę, ale jak coś zmalujecie, to powiem, że przeszukaliście prezenty, jasne?
– Jasne jak słońce! A Franciszek jest?
– Jest. Chyba tak, bo drewno miał rąbać do kominka, tylko macie go nie denerwować! I nie wypytywać, i nie powtarzać tego, co on mówi!
– Wiemy, wiemy. – Jacek lekceważąco machnął ręka.
– Ciociu, a do tego bałwana to możemy z domu zabrać guziki, mopa i czapkę?
– Możecie. Tylko żebym żadnych wygłupów dzisiaj już nie musiała oglądać! Akwarium sama umyję. Dzisiaj jest bardzo ważny dzień, Wigilia. Przyjdą goście i dostaniecie prezenty. Ja mam jeszcze dużo pracy i muszę pilnować Konisi, bo nagotuje Bóg wie czego i nie będzie komu jeść, jak co roku. Chociaż to i tak nie ma sensu, bo ona robi, co chce!
– Tak, Konisia dużo gotuje, a potem z mamusią musicie wynosić wszystko w siatkach, żeby wyglądało, że jemy.
– Skąd to wiecie?! – Gosia była przerażona wszędobylstwem malców.
– No co, my oczu nie mamy, przecież mamy po dwa, nie widzisz? – Jacek wytrzeszczył niebieskie ślepka w stronę matki.
– Dobra, dobra, to następna tajemnica, którą musicie zachować, rozumiemy się? No, to już. Wynocha do ogrodu! A, jeszcze psy weźcie, niech pobiegają.
Już po chwili na podwórku słychać było głośny śmiech, krzyki i ujadanie psów. Uspokojona Małgosia weszła do garderoby i tam zaczęła pakować świąteczne prezenty.
Chłopcy bawili się świetnie. Nieco przygłucha Diana i ślepawy Reks przypomnieli sobie szczenięce lata i biegały jak szalone. Na te hałasy zza domu wyłoniła się potężna postać Franciszka, ubrana w ciężki kożuch obwiązany skórzanym paskiem, w walonkach i w wielkiej baranicy – prezencie od Jolki. Czapa była dumą i chlubą Franciszka, najchętniej nosiłby ją nawet latem. Cała rodzina podejrzewała, że Franek latem śpi z nią, a zimą i jesienią w niej. Usłyszawszy rwetes, postanowił przywitać przyszywanych wnuków i zrugać za brewerie.
– Co tam? Ścichnijcie trochu, przecie nie na targu jesteśta.
– Franciszku, my bałwana lepimy, żeby było ładnie, jak goście przyjadą!
– To se lepta, tylko ciszy, bo krzyk taki, jakby kogo mordowały. – To powiedziawszy, Franciszek odwrócił się na pięcie, poszedł do drwalki, skąd za chwilę dały się słyszeć mocne uderzenia siekiery i odgłos spadających na ziemię kawałków drewna.
Chłopcy w pocie czoła toczyli po ziemi kule, z których zamierzali złożyć postać bałwana. W planach konstrukcyjnych, bałwan miał być dorodny, taki, żeby można go było dostrzec z okien domu i żeby widzieli go również okoliczni sąsiedzi. Po uzyskaniu odpowiednich rozmiarów śnieżnego kadłuba okazało się, że w żaden sposób nie dadzą rady ustawić pojedynczych części na siebie.
– Trudno. Trzeba poprosić Franciszka – zdecydował Jacek.
– To idź ty. Ja byłem ostatnio, jak szybę wybiliśmy.
– Dobra – Jacek był, podobnie jak rodzice, sprawiedliwy i rzetelny. – Idę!
Za niedługi moment wyszedł zza rogu w towarzystwie Franciszka, który gderał:
– Po co taki wielki ten stwór?
– No, żeby go widać było. Pomóż nam, Franciszku, bo ujebalim się strasznie, a jeszcze trzeba zrobić dużo rzeczy.
– Nie mówta ujebalim, tylko urobilim się – pouczył ich Franciszek. – Wasze rodzice nie chcom, żebyśta tak mówili.
– Ale to takie ładne słowo, ujebalim – powtórzył w upojeniu Wojtek.
– Ja też bardzo lubię, jak mówisz, Franciszku, że jesteś ujebony – przypodchlebiał się Jacek.
– To dajta te ulepy! – Udobruchany Franciszek ustawił kule na sobie i zaproponował, że w celu lepszego dostępu do wyższych partii bałwana pożyczy im taboret, który ma w drwalce.
Teraz nastąpił ostatni etap, a mianowicie wykańczanie dzieła i podniesienie jego walorów estetycznych poprzez użycie odpowiednich gadżetów. Aby jednak tego dopełnić, należało ponownie wejść do domu i zabrać spod łóżka pudełko z nagromadzonymi drobiazgami. Pudło znajdowało się w pokoju Wojtka, ale nakrycie głowy dla bałwana ukryte było w piwnicy w połowie Jacka. Żeby nie przedłużać, chłopcy podzielili się obowiązkami i każdy ruszył po swoje skarby schowane przed wzrokiem dorosłych, którzy mieli dziwny zwyczaj robienia awantur z byle powodu. Niedawno właśnie taką awanturę wywołali, bo nie podobał im się portret namalowany przez nich i przez ich siostrę Olę, która chociaż baba, to miała jaja, jak mówiła babcia Helena o ich tatusiach. Portret postanowili namalować pastelami olejnymi na ścianie przy wejściu na taras. Akurat na tej ścianie nie wisiał żaden obrazek, a Franciszek bardzo ładnie odnowił kolor. Obraz przedstawiał trzy osoby: dwóch mężczyzn i jedną kobietę. Płeć osobników można było rozpoznać po tym, że panowie mieli włosy krótkie, a kobieta długie warkocze. Na tym koniec różnic. Każda osoba trzymała w ręku karabin, laser i nóż i każdy głupi od razu zorientowałby się, że jest to portret Oli, Jacka i Wojtka. Wszyscy krzyczeli, że chyba zwariowali! Tyle pracy Franciszka poszło na marne, aż babcia Sabina wstawiła się za nimi i powiedziała, że to jest jedyne i prawdziwe dzieło sztuki w tym domu, i wtedy wszyscy już nic nie mówili, tylko kazali im zejść z oczu i zabrali pastele.
Teraz należało ustroić bałwana i udowodnić wszystkim, że potrafią samodzielnie zająć się przygotowaniem ogrodu na przyjęcie świąteczne.
Pudło przyniesione przez Wojtka pełne było przeróżnych skarbów, które chłopcy natychmiast zaczęli montować w śnieżnej postaci. Praca przebiegała w ciszy i w skupieniu, czasami tylko przerywana była sapaniem, spowodowanym nadmiernym wysiłkiem fizycznym.
– Popatrz – powiedział w pewnym momencie Wojtek – jaki piękny nos znalazłem. – I zademonstrował bratu długi, różowy przedmiot, zapakowany w foliowy futerał.
– Super, a gdzie był!?
– W prezentach, a na papierze było napisane „Dla Doroty, do otwarcia później”. To widać nic ważnego, potem cioci oddamy.
– Pokaż. – Jacek z zainteresowaniem obejrzał cudo. – Ładny. „Różowy mocarz” – przeczytał napis na dole plastikowego opakowania. – Co to może być?
– Mocarz to silny, a zresztą na nos się nadaje, jak trzeba!
– Dobra, to mocujemy tego mocarza!
Po pół godzinie dwaj mali chłopcy stali przed ogromnym bałwanem i podziwiali swoje dzieło. Ślepia śniegowego jegomościa patrzyły na świat niebieskimi oczami, zrobionymi z ogromnych, turkusowych kolczyków Jolki, usta wycięte zostały z jednej filcowych podkładek leżących na stoliku, na dwóch dolnych kulach-brzuchach pyszniły się różne guziki, które Jacek pracowicie obcinał z poszczególnych części garderoby matki. Niektóre z nich były tak mocno przyszyte, że trzeba było obciąć je z kawałkami materiału, ale katorżnicza praca opłacała się jak najbardziej. Pełne napięcia minuty spędzone w garderobie w obawie przed nadejściem Gosi dały oszałamiające efekty. Pod pachą bałwan, zamiast szczotki, trzymał elegancki mop na zielonym kiju. Na jego głowie tkwił czarny elegancki kapelusz z woalką, będący własnością, duma i chlubą Hrabiny Sabci, a ukoronowaniem dzieła był piękny, różowy wibrator, wetknięty w sam środek bałwanowej twarzy.