Atol Stoliczy pękał w szwach. Jak zawsze w czasie posiedzenia. Zwykle spokojna powierzchnia laguny marszczyła się teraz pod wpływem podwodnego tłumu. Na spotkania Rady przybywało wielu gości, których motywy bywały często bardzo odległe od potrzeb pokolenia. Handlarze drewnem i koralem, kamieniarze, łowcy ze swoimi krótkimi sztyletami z korali, potężni mieszkańcy dużych delt, a nawet płochliwi rybacy ze środkowych atoli, dla których to była jedyna okazja, żeby zobaczyć cuda centralnego miasta.
Mieszkańcy atolu nie przepadali za tym tłumem. Zadzierali nosa i gdzie tylko mogli, skłonni byli pokazywać przybyszom, jak bardzo są od nich różni i lepsi. Najnędzniejszy kopacz, który na co dzień czyścił kanały wylotowe w mieszkalnej części rafy, zachowywał się w czasie zlotów jak król z trudem znoszący towarzystwo ubogich krewnych.
Jedynym, co łączyło autochtona Stoliczej rafy i przybysza z najdalszej części znanego świata, była ciekawość dotycząca postaci delegatów. Przybywali w małych grupach i mieszkali w specjalnych częściach rafy wyciętych w skale tak dawno temu, że nawet Opowieść nie wspominała o ich początkach. Zwykle te komnaty były puste, więc trzeba je było przygotowywać specjalnie na czas obrad. Sprzątacze mieli zakaz rozmawiania na ich temat, więc cała osada aż huczała od plotek na temat cudów tych komnat, wygód i sprzętów, jakie czekały na wybrańców pokolenia.
Każda delegacja, nawet ta z najmniejszego znanego obszaru, miała dla siebie oddzielne siedziby, do których nie miał wstępu nikt poza jej członkami. W dni obrad wejść pilnowała straż Premiera tak nieustępliwie, że nawet sardynki nie mogły się prześlizgnąć. Nikt też nie próbował tego dokonać, bo za zbliżenie się do legowisk delegatów groziła sroga kara.
Można ich było za to do woli obserwować, w czasie kiedy płynęli do sali obrad, więc towarzyszył im zawsze szpaler gapiów, utrzymywany jednak w należytej odległości przez straże.
Delegaci, odziani w suknie z alg i pasy wycięte ze skóry, pochodzili z północy, z bogatych i wygodnych atoli, gdzie można było bezpiecznie żyć i wychowywać podopiecznych. Ci z południa byli zaś najczęściej prawie nadzy, jeśli nie liczyć pasów i wiszących przy nich kościanych ostrzy. W stolicy, położonej daleko na północ od ich mieszkań, było dla nich po prostu za gorąco. Chodzili ciężko, a głowy mieli opuszczone na piersi, jakby bali się spojrzeć w oczy tubylcom, pływali zaś ospale i bez wdzięku. Przykro było patrzeć, jak te smukłe istoty snują się po tunelach Stoliczej Rafy. Nie lubiano ich przy tym z powodu ich wrodzonej wyniosłości, więc nie mogli liczyć nawet na współczucie.
Każdy dorosły Amfibianin jest i czuje się zwycięzcą. Sama dorosłość świadczy o jego wartości. Nie jest łatwo przeżyć dzieciństwo ziemnowodnych.
Rafa jest bardzo stara w tym miejscu. Opowieść mówi, że to tutaj wykluł się i dojrzał pierwszy Amfibianin. Sale drążono od pokoleń, a żywy i wciąż zdrowy koral umacniał je każdego roku nowymi przyrostami.
Lekkie, twarde kawały kamienia gromadzono na brzegu wyspy od niedawna. Nie minęły jeszcze trzy setki pływów, odkąd pierwsi z Metamorfów zaczęli z nich budować ponad wodą. I chociaż tamto wydarzenie dawno już utonęło w mroku dziejów, skalne wieże wciąż były tu obce i wciąż przyciągały lękliwe spojrzenia.
Teraz, na tle błękitu nieba, rosły ich białe kwiaty pełne drewnianych sprzętów, słońca i kamiennych alembików. Nadwodne miasto kwitło i wielu uważało, że dawno już przyćmiło splendor podwodnych warowni.
Na Rubieżach powtarzano ze zgrozą, że większa część mieszkańców stolicy nienawidzi wody, a skrzela, modnie wybarwione sokiem z krasnorostów, układa wymyślnie wokół szyi tylko dla ozdoby. Budziło to niechęć w prowincjuszach, którzy poza okresami Rady i bez tego odwiedzali Stoliczy Atol jedynie z konieczności.
Każdy świat musi się czasem zmieniać. Wiedzą o tym wszyscy Opiekunowie i wiedzą mędrcy, ale nikt z nich, chociaż czasem twierdzą inaczej, nie jest na to gotowy. Zmiana jest częścią życia. Jego prawem i najwyższą koniecznością. Gdziekolwiek rodzi się życie, musi być uległe wobec zmiany, musi stać się jej częścią – albo zginie.
Jednak kiedy życie przetrwa dostatecznie długo, czas nieuchronnie prowadzi je w niebezpieczne rejony świadomości i teraźniejszość nie może dalej bezkarnie wcielać swoich planów w jego losy. Starcie pomiędzy tym, co stare, a tym, co musi nadejść, przestaje być łagodzone siłą przeznaczenia.
Świeżo wykluta kijanka musi sobie szukać wód bogatych w tlen i pokarm z dala od swoich matek i wojowniczych ojców, a kiedy dorośnie i przeobrazi się w jednego z członków społeczności, działa w ramach praw ustanawianych przed tysiącami pływów, po to właśnie, by je zmienić albo zniszczyć. Jeśli nie, utknie w sieci reguł ustanowionych przez ojców i przegra z nimi, ponieważ to oni je ustanowili i oni mają większe doświadczenie w tej grze. Pokolenie, które przychodzi, chce zagrać na swój własny sposób, bez oczywistego zwierzchnictwa poprzedników.
Tak było i tutaj, a sala Rady na Stoliczym Atolu miała być niedługo świadkiem jednego ze starć, które mogło ostatecznie otworzyć zagrodę dla tawroszy zwątpienia. Dla Amfibian nie ma większego lęku niż strach przed atakiem tych zimnookich potworów pozbawionych współczucia i świadomych jedynie swojej własnej siły. Pozostawały niewidzialne, bo kto je zobaczył, ginął.
Wszyscy z szacunkiem wstali, kiedy wpłynął Sejsjo Pierwsze Skrzele. Wspólny ruch delegatów ożywił miliardy glonów w sadzawce i płytka woda roziskrzyła się, a potem rozbłysła silnym, bladoniebieskim światłem.
Sala Rady jest jedną z najstarszych i największych grot atolu. W czasie przypływu wypełnia ją woda i obrady nie są możliwe, ale kiedy pasterz księżyc prowadzi ławice fal na otwarty Ocean, woda opada na samo dno, a wtedy na kamiennych kaskadach ław pokrytych wzorami zdobień delikatnymi jak sieć żyłek na skórze samic, zasiadają delegaci. Ich słabe w powietrzu głosy wzmacnia woda i kamienna kopuła sklepienia.
Starosta uniósł dłoń. Błony między jego palcami były liche jak płatki gnijących wodorostów. Wielu delegatów odwróciło wzrok z niesmakiem. Premier starzał się szybciej niż inni, jego dni były policzone i nie było ich wiele. Wieść niosła, że chociaż usłużni medycy Metamorfów oferowali mu kolejne lata życia, on odmawiał. Nie była to jednak polityczna deklaracja przywódcy. Raczej upór dyktowany zmęczeniem, które dotyka kogoś, kto przeoczy czas swojej własnej śmierci. Nie było zresztą pewne, czy Sejsjo należy do pokolenia Opiekunów. Jeszcze niedawno pytano by go o to oficjalnie, ponieważ prawo mówiło wyraźnie, że premierem może być jedynie ktoś z pokolenia Piastunki, ale teraz światem Amfibian wstrząsały silniejsze dreszcze i minął czas stawiania niewygodnych pytań.
Oficjalnie Sejsjo wykluł się w jednej z najodleglejszych rzek Południa. Jego ręka okazała się jednak zbyt śliska, żeby pewnie trzymać miecz, więc został politykiem. Zbyt szybko sięgnął po władzę, zbyt długo żył intrygami, przez lata budując koalicje tylko po to, żeby je zerwać w dogodnej dla siebie chwili. Zwycięski i samotny siedział teraz na pumeksowym tronie, wypełniając sobą bez reszty ten starożytny mebel, a aktywne trzewia poruszały się pod prawie przezroczystą skórą jego ogromnego brzucha.
Owalny stół wykuty z twardego wapienia lśnił wilgocią. Siedmioro członków Wielkiej Rady zasiadło po jego bokach. Każdy z nich był dorosłym i doświadczonym Amfibianinem. Wyglądali jednak jak dzieci przy ogromnym cielsku premiera.
– Nowe tereny będą nieocenione, kiedy nasz program obejmie większą część ludu – zaczął jeden z generałów.
– Jeśli, generale. Chciałeś powiedzieć, jeśli obejmie…
Piastunka Flora, która od niedawna zajmowała swoje miejsce, należała do zwolenników tradycji. To był dla Metamorfów bardzo niefortunny wybór i wszyscy Alchemicy byli mu przeciwni, ale premier Sejsjo wierzył w stare podania z gorliwością dziecka i w tym przypadku wpływy generałów na niewiele mogły się zdać. Flora została więc członkinią Rady i budowana pływami przewaga Metamorfów zaczęła się chwiać.