Syn Saturna (szkic do przyszłości)
fragment
Oddalił się od lądownika już na kilkanaście tysięcy kilometrów. Wiatr w plecy, lód gładki jak szkło. Wszystko tak, jak sobie zaplanował na podstawie zebranych informacji. W sumie miał do przebycia 40 000 kilometrów wzdłuż równika tej niewielkiej planety. Długie, siedemdziesięciocentymetrowe łyżwy ostrzył co drugi dzień. W plecaku zapas jedzenia na obiad, zatrzymywał się tylko raz w ciągu dnia, pilot łączności ze stacją orbitalną, okulary przeciwsłoneczne, rano startował prosto w słońce, picie i sprężone powietrze, atmosfera planety nie nadawała się do oddychania, zestaw do łatania kombinezonu, tak na wszelki wypadek. Co wieczór precyzyjnie wymierzony zrzut zapewniał mu komfortowo spędzoną noc. Rano po prostu zostawiał obóz za sobą i jechał dalej. W ciągu dwunastogodzinnego dnia pokonywał ok. dwustu kilometrów. Zrzuty były przygotowane z nadwyżką, na dwieście dwadzieścia dni. Początkowo zaproponował dwieście pięćdziesiąt dni, ale nie dostał zgody. Właściwie to oni narzucili te dwieście dwadzieścia dni. Pewnie znowu wymyślili jakiś eksperyment. Ale nie przejął się tym. Wierzył, że da sobie radę. A poza tym był już wtedy za bardzo pochłonięty przygotowaniami, żeby się wycofać. I tak to, co dostał, znacznie przekraczało środki przeznaczane na projekty tego typu. A przede wszystkim zgoda na realizację. Mógł mówić o szczęściu.
Pomysł tej wyprawy pojawił się moment po tym, kiedy, szperając w dziale Prahistoria natrafił na krótką wzmiankę o radości, jakiej można doznać ślizgając się na długich „łyżwach” po lodzie. Znaczenie wyrazu „łyżwy” było nieznane, z wyrazem „radość” spotkał się już wcześniej (był dla niego tak ważny, że poświęcił dużo czasu na poszukiwania dokładnego tłumaczenia i pytał nielicznych w tej dziedzinie specjalistów, zanim ustalił jego właściwe, jak mu się przynajmniej wydawało, znaczenie). Ze zrozumieniem wyrazu „lód” nie miał większych problemów, bo był on związany z jedną z lepiej opisanych dziedzin prahistorycznej nauki – fizyką planet i komet. Nietrudno było odnaleźć kilka istniejących planet pokrytych w całości lodem, ale tylko jedna z nich miała pole grawitacyjne pozwalające mu na w miarę nieuciążliwe poruszanie się po powierzchni.
Informację o „łyżwach” znalazł, kiedy wyszukiwał wszelkie istniejące wzmianki zawierające słowo „radość”. Takich tekstów nie było dużo, a ponieważ nie udało się ustalić z jakiej części Przestrzeni ani z jakiego Czasu ten wyraz pochodzi, włączono je do Prahistorii. Ich krytyczna analiza pozwoliła ustalić przybliżone znaczenie słowa „radość”, ale i tak brakowało jakichś bliższych skojarzeń. To właśnie pragnienie znalezienia się w tym dziwnym, ale pozytywnym (jak mu się wydawało) stanie zaważyło na jego życiu.
Symulowane rozwiązania mechanicznego problemu ruchu w polu grawitacyjnym ciała o takiej strukturze, jaką posiadał, po lodzie, z uwzględnieniem wykorzystania konstrukcji pomocniczych, dostał natychmiast. Tylko jedno z nich zainteresowało go. Średnio długie wąskie listwy przymocowane do stóp, płynne, odpychające, lekko odchylone na zewnątrz ruchy nóg – to można by nazwać ślizganiem się po lodzie. Rytm i szybkość powinny wywoływać specyficzne reakcje układu nerwowego. Może teraz?… Musiał zaryzykować, nie miał żadnych gwarancji, że o to chodziło, ani żadnych dodatkowych wskazówek umożliwiających wybór. To też było jedno z tych starych, niezrozumiałych słów – „zaryzykować”. Jego znaczenie zdążył już jednak dobrze poznać. Zaryzykował i przygotował projekt. Po dłuższym oczekiwaniu dostał zgodę.
Niebezpieczeństwo nie było duże, przynajmniej tak je oceniał. Do sprawności własnego ciała miał zaufanie. Zresztą było one regularnie badane i testowane. Gdyby były jakiekolwiek najmniejsze zastrzeżenia, nie dostałby zgody. Poważniejszym problemem były szczeliny. Małe można było przeskoczyć, większe obejść, ale kłopot był z tymi największymi. Pojawiały się i znikały w trudnym do przewidzenia cyklu. Przecinały olbrzymie połacie planety i na ich obejście można było stracić wiele czasu. Dlatego zaplanował tyle dni rezerwowych. Ale mogło przecież okazać się, że tej rezerwy jest za mało. Bez schronienia na noc i pożywienia nie przeżyłby długo. To było pewne. Co prawda, każdy jego stan był w czasie realnym obecny w macierzy jako wieloskalowy zapis i każdy mógł ten zapis obserwować i obrabiać, ale wiedział, że na żadną pomoc nie może liczyć. To był jeden z warunków zgody na jego prośbę. Bardzo rzadko zdarzało się, że ktoś prosił o zgodę na taki projekt, a jeszcze rzadziej, że ją dostawał. Od dawna zrezygnowano z systematycznej eksploracji i sterowania na małą skalę światem pozamacierzowym. Po prostu nikogo to nie interesowało. Nieliczne dane pochodziły od takich ryzykantów jak on. Miał w dalszym ciągu pełny dostęp do zasobów macierzy, w której znajdowały się dobrze mu znane zapisy jego poprzedników. Wiedział, że koniec jest naprawdę możliwy i nieprzyjemny i trzeba go za wszelką cenę unikać. Ale przeżycie stanu ryzyka interesowało go tak samo mocno jak uczucie radości.
Tak więc szczeliny wydawały mu się największym zagrożeniem. Pomyśleć, że kiedyś nie wiedział, że coś takiego jak zagrożenie w ogóle istnieje. I że istnieje coś takiego jak istnienie. Spokojne życie wypełnione intelektualną pracą nie dawało nawet okazji do sformułowania takiego pojęcia. Ta przemożna ciekawość, żeby poznać wszystko w macierzy! Wszystko! Jak by to było rzeczywiście możliwe w tej nieskończonej, niewyczerpywalnej, nieustannie twórczej aktywności, która charakteryzowała macierz. Nowe możliwości wyskakiwały co chwila jak… Zapomniał już, jak to określano w Prahistorii. Mógł odwołać się do zasobów macierzy, żeby przypomnieć sobie to wyrażenie, ale właściwie po co? Coraz rzadziej odczuwał potrzebę kontaktu z macierzą.
Przemożna ciekawość! To dziwne, że to właśnie ona skłoniła go w końcu do zmiany. Mało komu przydarzało się w tym nieograniczonym morzu informacji natrafić na niejasną wzmiankę, że macierzy kiedyś nie było. Nie miał pojęcia, dlaczego zainteresowało to akurat jego. Większość z tych, którzy dowiedzieli się o istnieniu granicy, natychmiast zajmowała się czymś innym – tyle było bardziej fascynujących informacji. Nieskończoność była tak pociągająca. Była ich prawdziwą pasją i terenem nieustannej eksploracji. Jeżeli z niej zrezygnował, oznaczało to, że musiał być trochę inny. Prawdopodobnie nieprzypadkowo. Kiedy już poznał ten nowy świat, trochę dokładniej zrozumiał, że istniała jednak potrzeba badania zagadnień typu skończonego. Ale były one tak ubogie, że nikt nie miał ochoty brać się za nie.
Nie wiedział, gdzie i kiedy zapadła decyzja o pojawieniu się tych, którzy chcieliby podejmować takie badania. Oczywiście dobrowolnie, żaden przymus nie wchodził w rachubę. Oczywiście wpisana w naturę skłonność do „ryzyka”, cokolwiek by to miało znaczyć. Ale tylko skłonność. Resztę pozostawiono macierzy. U niego objawiło się to początkowo zainteresowaniem tymi dziwnymi starymi słowami. Długo nie mógł zrozumieć, po co to wszystko zostało zachowane. Było tak obce. A potem pojawiło się podejrzenie, stopniowo przeradzające się w pewność, że macierzy kiedyś naprawdę nie było. Że wszystko musiało być jakoś inaczej. I że ta zachwycająca, nieograniczona czasoprzestrzeń, przedmiot tylu fascynacji i dociekań, może być, co więcej, jest w zupełnie inny sposób. Nie zdawał sobie jeszcze wtedy sprawy z tego, że można w niej też być w inny sposób.
Znowu minęło dużo czasu, wypełnionego bardzo intensywną działalnością, wywołaną tym nieoczekiwanym odkryciem, zanim zaczął zastanawiać się, czy można jakoś dostać się „tam”. Ale teraz wszystko okazało się proste. Otrzymał odpowiednie instrukcje. I tu po raz pierwszy spotkał się z „ryzykiem”. Można było przejść tam, ale nie można było wrócić. Zachowywało się pełny kontakt z macierzą, ale powrót był niemożliwy. Dlaczego? Co to właściwie znaczyło? Dla niego prawie nic. Instrukcja mówiła o możliwości całkowitego zaniku bytu. Wiedział, że w macierzy zdarza się, chociaż bardzo rzadko, że ktoś decyduje się skończyć swoją aktywność. Taka decyzja jest oczywiście respektowana. Zostaje cały jego zapis, ale już więcej nie przyrasta. Po nim też zostałby pełny zapis, włącznie z tym, co przeżył po decyzji, chociaż ta część byłaby dla prawie wszystkich niezrozumiała. Czy mogłaby służyć jako wskazówka dla podobnych jemu? Instrukcja nie mówiła jednak o podjęciu decyzji o zakończeniu, a tylko o możliwości zaniku bytu. To było zastanawiające, ale wtedy był już zbyt zainteresowany zmianą, żeby takie wątpliwości zatrzymały go w badaniach. Może na tym polegała jego inność?