[stron_glowna]
0 books
0.00 zł
polishenglish
Paper books and ebooks
SEARCH
author, title or ISBN
Categories
  • Novels
  • Short stories
  • Poetry & Drama
  • Biographies & Memoirs
  • Science & Technology
  • Languages
  • Reference
  • Economics, Business, Law
  • Humanities
  • Nonfiction
  • Children & Youth
  • Psychology & Medicine
  • Handbooks
  • Religion
  • Aphorisms
We accept payments by Visa, MasterCard, JCB, Dinners Club

We accept payments via PayPal
Podręcznik czarownicy.Klatka Guliwera
Podręcznik czarownicy.Klatka Guliwera
Krystyna Habrat
Publisher:My Book
Size, pages: A5 (148 x 210 mm), 307 pages
Book cover: soft
Publication date:  March 2005
Category: Novels
ISBN:
83-89770-10-5
32.00 zł
ISBN:
978-83-7564-090-8
5.00 zł
FRAGMENT OF THE BOOK
PODRĘCZNIK CZAROWNICY

    - Przestańcie wreszcie! – krzyczy Halina i głos jej przechodzi w histeryczny szloch. Nie po raz pierwszy tak im przerywa. Zamierają w pół ruchu zaskoczone. Wreszcie Marta poucza:
    – Aż tak się boisz? Musisz wyrobić sobie odporność. Nadwrażliwość bywa zgubna. Żeby to w sobie zwalczyć i nabrać odwagi chodzimy nocą po lesie, opowiadamy o duchach…
    – Ja straciłam jedynego syna – przerywa Halina. On wyskoczył oknem. Z powodu głupiej dziewczyny! Już nie odzyskam równowagi. Przyszłam tu po to, ale na nic. Najgorzej gdy obudzę się przed świtem… W ciągu dnia jakoś zagłuszam swe niepotrzebne istnienie…
    Spuszczają głowy. Halina znękana ociera palcami łzy z policzków. Jola daje jej pić.
    – Wybaczcie, od dawna nie mogłam płakać.
    – Brak słów, które by tu cokolwiek złagodziły. Bożena bierze ją ostrożnie za rękę. Drugą dłoń chwyta Hanka. Inne milczą. Halina wciąga głębszy haust powietrza, jakby dopiero po raz pierwszy od niepamiętnych czasów, odważyła się odetchnąć pełną piersią.
    – Jedyna pociecha, że się nie męczył. Wypytałam lekarza. Zmarł od razu.
    Jakże straszna taka pociecha! Żadna nie wypowiada ni słowa. Same nie wiedzą, czy już koniec zajęć. Niby minął wyznaczony czas, ale jak tu odejść w takiej chwili.
    – No to ruszamy na nasze circumambulatio! – podrywa je w końcu Marta.
    Z ociąganiem sięgają po kurtki i otwierają drzwi. Wstrząsają się, jakby za progiem miała czekać w ciemnościach zwiewna postać w bieli. Trudno, trzeba przez to przejść. Zanurzają się jedna po drugiej w ciemność drzew parku. Nie wiedzą, czy rozglądać się, by uniknąć niebezpieczeństwa, czy lepiej nic nie widzieć prócz pleców tej przed sobą. Wkoło ni żywej duszy. Tylko one truchtające gęsiego. Nagle coś bieleje pomiędzy pniami. Marta tam właśnie zdąża. Ach, to tylko alejka parkowa. I kolejna ściana drzew, w którą już pierwsze dziewczyny wnikają. Oczy przez chwilę nie rozróżniają niczego. Którąś coś łapie za nogę i leci na ziemię jak długa. Za nią pada następna. I jeszcze jedna. To wystający korzeń. Dźwigają się. Rozcierają poturbowane kolana. Jednak naprawdę ktoś stoi koło drogi! To nie pień, a naprawdę człowiek. Zwalniają przerażone, lecz Marta z przodu wykrzykuje:
    – Dziewczyny, rzucamy się na tego faceta?! Zrobimy z nim co zechcemy!
    Przechodzień umyka w cień drzew. Nie wiedzą, śmiać się czy nie. Zwalniają i przez chwilę Marta, nieświadoma niczego, pędzi sama. One skupiają się przestraszone, ale większy strach pozostać w ciemnym lesie bez przewodniczki. Ruszają więc w jej ślady.
    – Bić obcego? Za co? Czyżby była do tego zdolna?!
    – Marta bywa rozwydrzona – szepcze któraś.
    – Iskrzy jej pod kopułą.
    – Co, przestraszyłyście się mej transgresji? – śmieje się gdzieś z przodu Marta. – To tylko wychodzenie poza swe wymiary. Kiedyś to wam wyjaśnię. A teraz biegniemy! Biegniemy!

KLATKA GULIWERA

    – Zamknijmy teraz oczy i wyobraźmy sobie, że jesteśmy Guliwerem. Stańmy się nim na moment. Tym wielkim w krainie liliputów. Teraz zapędźmy napotkanego ludzika do klatki i popatrzmy na niego okiem Guliwera-olbrzyma. Popychajmy go. Kłujmy szpilką. Wystawiajmy na próby. To poszturchiwanie ludzika jest właśnie pisaniem. Pochylmy się nad klateczką z wymyślonym przez nas bohaterem. Ileż możliwości ma Guliwer kreujący!
    Twarze na sali pojaśniały. Pewnie cieszyły się, że jednak są sposoby, metody, ćwiczenia, teorie, żeby nauczyć się pisać i wiersze, i powieści. Wystarczy wymyślać, ile dusza zapragnie.
    Literowicz czytał z ich fizjonomii odbicie własnych doznań. I jemu na początku wydawało się to łatwe. Poczucie to czasem wracało, by szybko przemieniać się w zniechęcenie. I teraz oczy dziewcząt zaczęły gasnąć. Ogarniał je strach, że skoro tyle możliwości, to o czym pisać? Nawet nie pomyślały, że jeszcze trzeba mieć dla kogo pisać. On o tej konieczności już wie.
    – A kiedy Guliwer trafi do krainy innych dziwaczności? – zapytała nagle siedząca najbliżej i jakaś z tyłu odparła od razu:
    – To będzie postmodernizm.
    – Ciekawe to wszystko – powiedziała ni z tego ni z owego Czarna mniej już pewnym głosem. – Tylko ja ciągle się zastanawiam nad rolą sztuki wobec bezmiaru cierpień. Trzeba umieć się z tym zmierzyć… Każdy pragnie radości, szczęścia, afirmacji życia, ale i tak podąża do smutku. I w końcu do niego odchodzi… ostatecznie…. Tu się załamała i płacząc wybiegła z sali.
    Dla dodania dziewczętom otuchy Literowicz sięgnął do swych notatek o genezie pomysłu twórczego. Od kilku tygodni nosił wszędzie ze sobą zielony notes, gdzie spisywał wypowiedzi, dotyczące powstania utworu. Odszukał wypowiedzi Saganki, jak powstała jedna z jej powieści:
    „Zazwyczaj jest jakaś scena, jakiś krajobraz, pogodne niebo lub słota, coś tkwiącego w atmosferze, coś absolutnie bez związku z właściwym przedmiotem, coś, co wyzwała tkwiący we mnie talent. Moja pierwsza książka zaczęła się od opisu domu, widoku słońca, lata, później już słowa potoczyły się gładko. Druga od błysków słońca w kawiarnianej szybie. Zachowałam to w sobie. Trzecia jest historią ludzi rozpaczliwie poszukujących czegoś i nie mogących natrafić na ślad; miałam przed oczyma postać człowieka, który wchodzi późnym wieczorem do kawiarni, miałam wrażenie jakiejś grozy, która unosi się nad ludźmi, siedzącymi nocą w małych barach.”
    Skończył i pomyślał, że te dziewczyny z innego pokolenia i pewnie nic nie słyszały o Françoise Sagan, francuskiej pisarce, która zasłynęła, pisząc powieść w wieku lat dziewiętnastu. Ale one siedziały rozmarzone.
    – Popatrzmy na naszą ulicę! – zawołał, chcąc je zbudzić.
    Jeszcze chwilę trwały nieporuszone. Potem, jedna po drugiej, zaczęty odwracać się ku oknu. Ulica, oświetlona ponuro rzadkimi latarniami, z wielkimi połaciami pustych murów, uwydatniała bezdomność zagubionych tu z rzadka przechodniów.
    – Inaczej byłoby – wyjaśnił Literowicz – gdyby przyciągały oko jasno oświetlone wystawy sklepów, jaskrawe neony. A tą ulicą każdy przemyka byle prędzej znaleźć się w pogodniejszym miejscu… Napiszcie o tej ulicy.
    Na koniec opowiedział, że jeden z wierszy Przybosia narodził się, kiedy poeta szedł raz sobie ścieżką koło kartofliska. Potknął się i padając dostrzegł kwiat ziemniaka. Widział go wiele razy. Teraz dopiero ujrzał, ile w nim piękna. I to byt ów słynny Przybosiowy „zacząt” wiersza. Tworzył się jeszcze przez kilka miesięcy, wciąż rzeźbiony stylistycznie i obrastający nastrojem.
    Któraś z dziewcząt westchnęła:
    – Zacząt… Żeby tak mieć predyspozycje do znajdywania go. To nie każdemu dane.
© 2004-2023 by My Book