Horst i ja
Czasami lubiłam być sentymentalna. Wieczorami, leżąc obok Horsta w łóżku i wiedząc, że jeszcze nie śpi, brałam go za rękę i mówiłam:
− Popatrz, jacy jesteśmy szczęśliwi... mamy piękne mieszkanie, zdrowe dzieci i wnuki, nie dolega nam nic ( no, może nie wspominając o moich stawach ), a za oknem w zielonym buszu śpiewają ptaki. Czułam głębokie przeświadczenie, że powinniśmy być wdzięczni losowi za wszystko, co posiadamy, że znajdujemy się w tym miejscu, gdzie teraz jesteśmy i to nie pod naszymi nogami nagle rozstąpiła się wczoraj ziemia, i to nie nasz dom popłynął z potopem. Niemieckie szpaki i kosy śpiewały wczesnymi rankami i wieczorami.
− Opowiadają sobie pewnie co im się w nocy śniło − mówiłam obracając się do Horsta i dając mu ein Küßchen na dzień dobry. Uśmiechał się, mówił − ja, ja, szedł parzyć kawę do kuchni i przynosił dwa pachnące kubki do sypialni. To był nasz poranny rytuał, gdy już zamieszkaliśmy razem.
Niedziela, nie niedziela codziennie, co rano kubek nadziei pełen, o smaku mlecznej kawy − napisałam kiedyś później, gdy nadszedł znowu mój czas pisania wierszy. Horst otwierał szeroko okno i słuchaliśmy razem ćwierkania ptaków. Ach, romantyka pur. Kochałam takie poranki. Ubiegłej wiosny, na naszym obszernym i zadaszonym balkonie w donicach między dwoma tujami ptaki uwiły sobie gniazdo. Było tak dobrze ukryte, że zauważyliśmy je dopiero krótko przed przyjściem małych na świat. Szara mama siedziała w gniazdku, gdy czarny tata z żółtym dziobem uwijał się pilnie z dostarczaniem jej pożywienia. Wyjechaliśmy na kilka dni w odwiedziny do rodziców Horsta, a po powrocie zauważyłam puste gniazdo i brudne balkonowe deski.
− Chodź prędko, zawołałam do męża, ptaszki już są! Musieliśmy teraz bardzo uważać na Dorę, naszego psa, bo lubiła sobie na leżaku ucinać drzemkę. Teraz wstęp na balkon był wzbroniony, a ona siedząc za firanką mruczała niezadowolona, obserwując nowych lokatorów. Trzy szpaczki. Jeden umiejscowił się pod balkonowym stolikiem, drugi za półka na której stały w dwóch donicach moje piękne, niebieskie hortensje, a trzeci chyba najbardziej strachliwy zakwaterował się w najdalszym kącie balkonu, za leżakiem. Horst przyniósł kamerę, zrobił parę ujęć i powiedział, że to są Nestflüchter, czyli uciekinierzy z gniazda. Przez parę dni obserwowaliśmy dyskretnie życie ptasiej rodziny, a ja musiałam uważać , by nie przestraszyć maluchów podczas podlewania kwiatów. Zabawa w ptasie ZOO trwała kilka dni. Któregoś ranka zobaczyłam pierwsze próby ich lotu, jeden szpaczek siedział na parapecie, mierząc odważnie malutkimi, czarnymi oczkami swoje szanse, a następnego dnia można było już umyć balkon. Nasze mieszkanie mieściło się na wysokim parterze z widokiem na szeroki trawnik, krzewy i wysoką starą sosnę. Na początku naszego zamieszkania tutaj , sosny rosły dwie i szczególnie zimą miło było na nie patrzeć, gdy ubrane biało srebrzyście dodawały uroku okolicy. Niestety, jedną z nich pokonała ostatnia, jesienna wichura. Żałowałam czasem, że z naszego balkonu jak z tarasu nie można zejść bezpośrednio do ogródka, który sobie stworzyłam w obrębie do nas należącym. Kocham ogród, żartobliwie mówiąc, urodziłam się w nim, to moje najmilsze wspomnienie z dzieciństwa... Tę miłość odziedziczyłam po dziadku, który będąc na emeryturze spędzał latem całe dnie w ogrodzie, cudownie go pielęgnując. Owocowe drzewa, warzywa i kwiaty… Rabaty pełne ostróżek w kilku odcieniach błękitu pierzaste, kolorowe astry, cała kępa białych z czerwonymi środkami piwonii. Coś niebywałego, nie spotkałam po raz drugi takiego gatunku. Miał też krzaczaste róże, które kwitły przez całe lato aż do późnej jesieni i każda z nich była różą pachnącą. Tutaj, w moim ogródeczku pod balkonem posadziliśmy dwie pnące róże, oraz różowe piwonie, których kłącza kupiłam razem z Małgosią na targu, podczas mojego ostatniego pobytu w kraju. Poza tym rośnie krzaczek zwany „płaczące serduszka” — nie wiem czemu ma tak smutną nazwę. Ach, i jeszcze coś, bajecznie landrynkowo zakwitną już po raz drugi wyhodowane przeze mnie z nasionek różowe malwy. Duże i małe szpaki przebiegały na trawniku pod naszymi oknami, za ich dziećmi uganiały się chytrze dwie sroki, a Horst mówił, że te Scheißelster ( gówniane sroki ) zawsze polują na małe ptaszki. Miałam skrytą nadzieję, że nasze małe będą dostatecznie bystre i nie padną ofiarą żadnego drapieżnika. Może któregoś dnia zaśpiewają pod naszym oknem?
Pv. Sonnenschein
Siedzieliśmy sobie przyjemnie z Horstem po kolacji. Był jeden z wiosennych wieczorów, taki luz we dwoje, fajne nic nierobienie poza TV, słonymi paluszkami i szklaneczką czerwonego wina. Przeglądaliśmy też nasze regionalne gazety , które wrzucane są wszystkim do skrzynek w środę i niedzielę, kostenlos.
Coś mi to przypomina, prawda?… Reklamy też są w nich, ulotki. Czytam teraz sobie, swobodnie i po niemiecku: wiadomości gospodarcze - nie bardzo mnie interesują. Polityczne? Nie interesuje mnie polityka, egal, kto przy sterze. Ważne, aby wojny nie było i dzieci głodne nie chodziły. Sportowe? O nie, miałam tego w kraju pod dostatkiem i od kilku lat reaguję alergicznie na lekkoatletyczne transmisje. Feliks i jego zaangażowanie kosztem czasu, który mogliśmy spędzać razem, z dziećmi… jakoś nie udaje mi się wylogować tych wspomnień. Z Horstem oglądamy piłkę, ale tylko w wydaniu międzynarodowym i Formułę. Co mamy jeszcze w gazetach? Ach, to lubię, wiadomości, kto ma coś do sprzedania, a nawet podarowania. Te ogłoszenia o chęci sprezentowania komuś obcemu sprawnej jeszcze pralki, albo w dobrym stanie znajdującej się kanapy czy innego, fajnego mebla, bardzo mnie na początku dziwiły. Logicznie jednak rzecz biorąc, jeśli ktoś ma kasę, by zmienić sobie kanapy na modniejsze, to może te stare podarować i ma z głowy. Podobno meble, tak jak i ciuchy wychodzą z mody.
W niedzielnej gazecie lubiłam czytać też ogłoszenia matrymonialne, prywatne i umieszczone przez liczne Biura Matrymonialne, tak zwane Partnervermittlung. Nie, żebym była kimś zainteresowana, o nie. Będąc od trzech lat szczęśliwą żoną niemieckiego męża, z babskiej ciekawości oglądałam zamieszczane zdjęcia businesswoman, (ciekawe, czy fotki były prawdziwe ), które bardzo zajęte pracą zawodową, nie miały czasu na znalezienie towarzysza życia, by móc z nim śmiać się i płakać, iść na tańce lub razem pojeździć na rowerze. Prywatnie zamieszczający ogłoszenia, po kolejnym życiowym rozczarowaniu, szukali jeszcze raz szczęścia i partnera na dobre i złe. Będąc najczęściej rozwiedzionymi lub owdowiali, szukali kogoś, kto nie tylko, by ich pokochał ale także zaprzyjaźnił się z dziećmi, pozostałymi im w wyniku rozwodowego procesu, do wychowania. Zachować równowagę uczuć w takich patchwork- rodzinach było czasami dość trudno. Troszkę później zainteresowałam się statystyką, która okazała się niezbyt optymistyczna. W 2002 roku, z 320 tyś. zawartych małżeństw w Niemczech, 204,3 tyś. była już rozwiedziona, nie tracąc jednak nadziei na nowy, szczęśliwszy związek.
Tekst, który tego dnia wpadł mi w oko informował, że pewna Agencja Matrymonialna szuka „chętnych i na poziomie”, którzy po odpowiednim przeszkoleniu będą współpracować z nią, a nawet na własną rękę zawierać umowy z klientami, czerpiąc tym samym niewątpliwie finansowe korzyści. Uznałam, że odpowiadam podanym warunkom i podsunęłam gazetę Horstowi:
− Byłoby to coś dla nas? − Właściwie miałam tylko siebie na myśli, bo on, jako Akademiker od prawie trzydziestu lat miał stałe zatrudnienie na Uczelni, a ja niestety nie. Przed kilkoma tygodniami, Frau Rommel u której pracowałam już dłuższy czas sprzątając mieszkanie, robiąc zakupy i wyprowadzając ją na spacer, bo była prawie niewidoma, przeniosła się do Domu Starców, a nasza kasa ucierpiała na tym niewątpliwie. Polska renta, na którą przeszłam dość dawno ze względów zdrowotnych, wystarczała w przeliczeniu akurat na moje kieszonkowe. Byłam jak to się mówiło po polsku na utrzymaniu męża, w rubryce: zawód – gospodyni domowa. Hausfrau. Nie był to powód do dumy i chciałam koniecznie znaleźć jakieś zajęcie, bo wiadomo przecież, że nic tak nie poprawia kobiecie samopoczucia, jak własna kasa, i nie tylko kobiecie w polsko - niemieckim związku.
– No i co o tym myślisz? — patrzyłam pytająco na męża. − Sooo - odpowiedział mój mąż oddając mi gazetę, to będzie kosztowało. Możemy się poinformować, na jakiej zasadzie oni działają. Niemieccy faceci często mówią – sooo, i nie bardzo wtedy wiadomo, czy oznacza to „ tak” , „nie”, albo, że sprawa wymaga zastanowienia. Doktor Klein też mówił sooo z uśmiechem po przywaleniu mi dostawowego w kolano. Summa summarum uznaliśmy z Horstem, że warto byłoby spróbować. On potrzebował na przemyślenie kilku dni, gdy ja rzucałabym się głową do przodu w każdy nowy projekt, który wydaje mi się godny uwagi. Jestem typowym zodiakalnym Bykiem i do tego numerologiczną 9 , a to mówi samo za siebie. Za podjęciem tego rodzaju zajęcia przemawiał również fakt, że my, oboje poznaliśmy się też za pomocą takiej M. Agencji i pomimo początkowych wątpliwości co do suwerenności tej instytucji, nie wyszło nam to na złe, przynajmniej do tej pory.
Umówiłam telefonicznie termin naszej wizyty w biurze Agencji, pojechaliśmy tam razem i po wstępnych rozmowach okazało się, ze Horst miał rację – miało kosztować i biorąc pod uwagę miesięczne zarobki mojego męża, dość sporo. No, ale perspektywa możliwych dochodów i zarazem uszczęśliwiania samotnych serduszek - zwyciężyła. Należało nadać nazwę mojej firmie, zarejestrować ją w odpowiednim Urzędzie, a z Agencją podpisać umowę, wpłacić żądaną sumę i do roboty! Otrzymałam od nich formularze ankiet dla moich klientów, dużo wskazówek dotyczących rozmów z nimi, a także kilka propozycji inserat o pierwszych poszukujących.
Dla mojej firmy wybrałam nazwę „Słoneczny promyk- Sonnenschein”. Biuro matrymonialne Słoneczny promyk, czym mogę panu (pani) służyć? Tak będę przedstawiać się przez telefon, romantycznie i obiecująco.
W najbliższą niedzielę miało ukazać się w gazecie nasze pierwsze ogłoszenie.