(...) od dłuższego już czasu panowały okropne upały, a co za tym idzie, musiałem bez przerwy otwierać te nieszczęsne okna. I tak też było dzisiaj, piętnastego czerwca tysiąc dziewięćset szesnastego roku. Ciągle to samo, okna widziałem nawet wtedy, gdy zamykałem oczy. Bez przerwy to samo.
Dzień wcześniej kazano mi przygotować nowe łóżko, więc domyślałem się, że w dniu dzisiejszym mają przywieźć jakiegoś nowego pacjenta. Nie myliłem się. Gdy byłem mniej więcej w połowie jakże lubianej przeze mnie czynności, na plac szpitalny zajechał czarny automobil. Postanowiłem się zatrzymać, patrzyłem z pierwszego piętra przez okno, które zdążyłem już otworzyć. Na dziedzińcu po chwili pojawił się dyrektor w asyście swojego chyba ulubionego pupila w postaci Burego. Widok był na tyle normalny, że już chciałem dalej brać się do roboty, gdy nagle z pojazdu wyszła młoda dziewczyna, ubrana dość skromnie, bo tylko w długą szarą sukienkę. Była piękna, nawet z tak daleka zobaczyłem jej niebieskie oczy. Było w nich coś, jakaś niewytłumaczalna moc, siła, której nie potrafiłem sprecyzować. I nagle zauważyłem, że jej nogi nie dotykają ziemi, jakby nie chodziła, tylko lewitowała jak duch. Przeszył mnie dreszcz, zacząłem się bać. Niestety na tym się nie skończyło. Prawie równocześnie, gdy tylko zobaczyłem to zdarzenie, spojrzała na mnie i nagle w mojej głowie usłyszałem śmiech. Nie był to jednak zwyczajny śmiech, brzmiał złowrogo, szyderczo. Nie wiem, jak długo by to trwało – a trwało raptem kilka sekund – gdyby nie to, iż kazali wejść jej do środka w asyście dyrektora i Burego.
Długo myślałem nad tym, co zobaczyłem i co usłyszałem. Jedynym racjonalnym wytłumaczeniem był okropny upał i oczywiście zmęczenie monotonną czynnością związaną z oknami. W przeciwnym razie można by mnie było uznać za człowieka, który ma jakieś omamy i spokojnie mógłbym zostać sobie zwykłym, przeciętnym pacjentem.
Stałem przy tym oknie jeszcze kilka chwil. Czułem, że muszę tę dziewczynę poznać, przynajmniej dowiedzieć się, dlaczego do nas trafiła, na co cierpiała. Moje serce powoli uspokajało się po tym, jak zobaczyłem, że się unosi. To musiało być przywidzenie, bo w przeciwnym razie powinienem mieć naprawdę szczere obawy. Może chciałem ją potkać, by się upewnić, że jak każdy człowiek, by się poruszać, musi stykać się z ziemią. A może po prostu chciałem z bliska spojrzeć w jej piękne niebieskie oczy i poczuć tę moc, którą odczułem, gdy widziałem ją przed chwilą. Nie wiedzieć czemu, czułem, jakby mnie przyciągała, jakby chciała, żebym do niej przyszedł. Byłem zdezorientowany, jeszcze nigdy nie czułem czegoś podobnego, zacząłem się bać. Tak, bałem się, gdyż nie wiedziałem, co się ze mną dzieje, byłem jednak daleki paniki. Gdy ją spotkam i przynajmniej przez chwilę z nią porozmawiam, przekonam się, czy faktycznie znów ogarnie mnie przerażenie. A jeśli tak, to nie mam zielonego pojęcia, jakie tajemnice kryje jej osoba.
Niby znalazłem wytłumaczenie, ale muszę przyznać, że długo jeszcze miałem przed oczami jej przyjazd. Ten widok nie dawał mi spokoju i wracał za każdym razem, gdy zamykałem oczy. Nigdy wcześniej nie zdarzało mi się, bym widział coś, co nie jest przyjęte za ogóle normy, które rządzą tym światem. Zawsze wydawało mi się, że twardo stąpam po ziemi i na wszystko jest jakaś racjonalna odpowiedź. Nie wierzyłem w żadne przepowiednie, żadne ludowe zabobony czy jasnowidzów, którzy rzekomo umieją znaleźć kogoś tylko dlatego, że wydaje im się, że coś widzą. Dla mnie to była czysta fantazja, nietuzinkowa wyobraźnia ludzi, którzy pragnęli być kimś, kim nie byli, którzy chcieli być doceniani, byś kimś niezwykłym i wyjątkowym. Uważałem, że powinni raczej trafić do miejsca, w którym miałem tę średnią przyjemność pracować. Byli chorzy i niestety nikt nie chciał im tego uświadomić, gdyż zawsze znalazł się ktoś głupi, kto albo traktował to z lekkim przymrużeniem oka, albo po prostu im wierzył i ufał.
– Cygan! Chodź szybko! – moje zamyślenie przerwał nagle Bury, który zjawił się jak duch tuż obok mnie. Twarz jego była poważna, trochę przypominała twarz zagubionego dziecka. Oczy patrzyły na mnie przenikliwie, jakby działo się coś naprawdę złego. – Twoja babunia ma atak!
Gdy tylko oprzytomniałem, uświadomiłem sobie, że Pati potrzebuje pomocy. Było w tym wszystkim coś dziwnego, gdyż jej ataki wypadały wieczorami, tym razem natomiast słońce było jeszcze całkiem wysoko.
Nic nie odpowiedziałem, tylko szybko ruszyłem w kierunku sali, w której leżała Pati. W połowie drogi zorientowałem się, że Bury został w tyle, najwyraźniej albo nie chciało mu się biec, albo po prostu w ogóle nie wybierał się do pacjentki. Martwiłem się i zarazem bałem, że zobaczę jej atak, widok był nieprzeciętny i przerażał w każdym tego słowa znaczeniu. Ale mimo wszystko chciałem przy niej być, móc przynajmniej trochę pomóc.
Wbiegłem do sali równocześnie z Piekarkiem. Od razu zwróciłem uwagę na Pati. Krzyczała. Jej białe oczy utkwione w sufit podkreślały grozę tego, o czym krzyczała, przez co słowa stawały się jeszcze bardziej prawdziwe.
– Koniec! Już Blisko! Bójcie się, strzeżcie – krzyczała. Jej piskliwy głos wbijał się w głowę niczym gwóźdź w trumnę.
Gdy wziąłem jej wyrywającą się rękę, na salę wszedł Bury. Podszedł do niej i nerwowym ruchem przycisnął ją do łóżka.
– Strzeżcie się! Koniec już blisko!