(...) ustalamy, że będziemy wizytować jedynie sklepy z obuwiem i jeansami. A więc, na oko, to tylko jakieś sto pięćdziesiąt stoisk w centrum handlowym, w którym obecnie się znajdujemy. To nas kompletnie nie przeraża. Pełne radosnego oczekiwania ruszamy na obchód galerii.
W pierwszym sklepie są same sukienki, więc oczywiście zaglądamy. Niestety okazuje się, że to, co prezentowało się okazale na wystawie, w rzeczywistości zalatuje tandetą. W drugim sklepie już od progu widać, że wiszą same męskie ciuchy, więc machamy lekceważąco głowami i idziemy dalej – nic nas nie interesuje mniej w tym momencie niż męskie ciuchy – jak dla mnie to mogą chodzić w workach po kartoflach – ot co!
Na wystawie kolejnego sklepu prężą się plastikowe modelki, ubrane w piękne jeansy – o, wreszcie jest to, czego szukamy! Rzucam się do wieszaków, biorę z miejsca trzy pary w stosownym rozmiarze, czyli czterdziestki, i ruszam, nucąc wesoło, do przebieralni. Zrzucam swoje portki i wciągam nowe. I dzieje się coś dziwnego. Prawa noga zaklinowała się w łydce i ani myśli pozwolić reszcie wsunąć się na moje zgrabne udo. No nic, ostrożnie ściągam, bez najmniejszej próby nałożenia na drugą nogę i biorę kolejną parę. Tu dochodzimy do kolejnego etapu – obydwie nogawki wchodzą na wysokość ud, ale ani centymetra dalej. Lekko zdegustowana zdejmuję i tę parę, wdziewam swoje jeansy i wychodzę z przebieralni.
– I jak? Czemu się nie pokazałaś? – pyta zdziwiona Brudka.
– Jak chcesz zobaczyć mnie w legginsach, to zapraszam do mnie do domu – odpowiadam ponuro, co Brudka łapie w lot.
– Spoko, znajdziemy jeszcze pięć milionów innych, fajniejszych – stwierdza. Wierzę Brudce na słowo i rozpoczynamy wędrówki ciąg dalszy. W kolejnym sklepie biorę dwie czterdziestki, ale cichcem dokładam jeszcze rozmiar czterdzieści dwa. Najpierw mierzę czterdziestkę. Inaczej – staram się przymierzyć, albowiem sytuacja jest bliźniaczo podobna do tej sprzed kwadransa. Spodnie wchodzą na uda, ale wyżej już nie chcą. Jakiś koszmar! Rozmiar czterdzieści dwa natomiast tak opina moje uda, że z rozpaczą odwracam się tyłem do lustra. Przecież to niemożliwe, żebym w ciągu nocy przytyła minimum pięć kilo! Od dwóch lat noszę niezmiennie czterdziestki, a wygląda na to, że powinnam czterdzieści cztery, żeby wyglądać jak człowiek! Bliska płaczu wychodzę z przebieralni, a Brudka, widząc moją minę, nawet o nic nie pyta. Odwieszam spodnie i podchodzę prosto do ekspedientki.
– Proszę pani szukam spodni, model dokładnie jak ten – tu wskazuję na konkretne spodnie. Rozmiar czterdzieści cztery. Dla mamy szukam… – tak się kończy moja próba odwagi. Sprzedawczyni patrzy się na mnie podejrzliwie i odpowiada, że taaakich rozmiarów nie ma. Ze sklepu wychodzę wściekła – mam w nosie ich spodnie! W ogóle mam w nosie wszystkie spodnie świata! Na szczęście jestem odpowiednio zaopatrzona, więc nie muszę kupować na łapu-capu, co się nawinie pod rękę, przyjadę po nie innym razem.
– Poszukajmy lepiej butów dla ciebie – mówię do Brudki. Brudka nie odpowiada, tylko patrzy na mnie dziwnie.
– Co tak dziwnie się na mnie patrzysz? – pytam.
– Bo widzę, że wnerwiona jesteś.
– Ja wnerwiona? No pewnie, że wnerwiona! – wybucham. – A ty byś nie była w momencie, gdy prezentujesz normalne standardy w zakresie rozmiarów ubrań, a nigdzie nie ma modnych jeansów na ciebie i w dodatku każdy daje ci do zrozumienia, że powinnaś schudnąć, bo jesteś za gruba? – pytam łzawo.
– Bożena, nie przesadzaj. To, że w dwóch sklepach nie było na ciebie spodni, to jeszcze nie dowód na potwierdzenie niedoskonałości twojej figury! A teraz marsz po buty!
Zawsze jak Brudka użyje swojego ostrego tonu, robi mi się lżej na duszy. Brudka ma rację – ja nie mam zastrzeżeń do swojej figury, więc innym radzę zrobić to samo! Ot co!
Szukamy więc butów, bo spodnie nas zbrzydziły. W kilku pierwszych sklepikach nie ma interesujących nas modeli. W kolejnym są modele, ale też i niepokojąco wysokie ceny – model, który szczególnie podoba się Brudce, kosztuje trzysta dwadzieścia pięć złotych – równiuśko jedną trzecią jej doktoranckiego stypendium. Z żalem, ale rezygnuje z kupna i idziemy dalej. Są! Skórkowe, na delikatnym obcasiku. Wzrokiem ściągamy ekspedientkę.
– Przepraszam, czy jest może rozmiar czterdzieści jeden? – pytamy.
– Czterdzieści jeden? – pani nie posiada się ze zdumienia. Ależ proszę pań, takich rozmiarów w ogóle nie otrzymujemy!
Brudka nie okazując żadnych emocji, odstawia pantofel i dziękując za pomoc wychodzi ze sklepu. Ja za nią.
– Ty, to jakiś dom wariatów! Niedługo to trzeba będzie zamawiać ubrania i buty na miarę! – komentuję. Brudka nic nie mówi, co jest nieomylnym dowodem na to, że jest wściekła.
– Na wiosnę niechybnie przyjdzie mi kupić gumowce – odzywa się wreszcie. – U mojej babci na wsi są na targu w pełnym wyborze!
Szkoda, że w pracy nie pozwalają nam na włączenie radia. Można umrzeć z nudów w tym sekretariacie! Jak już człowiek zaewidencjonuje, co zaewidencjonować należy, sprawdzi e-maile, a więc usunie kilka sztuk z ofertami bzdurnych szkoleń i poda kawę, to zaczyna się proza dnia codziennego, a więc polerka filiżanek, sprawdzenie stanu zapasów kruchych ciasteczek, które podawane są co ważniejszym gościom, oraz zbieranie zamówień na artykuły papiernicze. Tak, stanowisko sekretarki stawia przed nami duże wyzwania! Dzisiaj jest trochę więcej roboty, bo panie z księgowości doniosły mi plik listów, które powinny zostać jak najszybciej wysłane. Powolutku wpisuję je po kolei do specjalnej księgi, kiedy w drzwiach pojawia się jeden z prezesów.
– Pani Bożeno, pani pozwoli ze mną – mówi tajemniczo i idzie w głąb korytarza. Wiedziona wrodzoną ciekawością, czegóż to ode mnie może oczekiwać ten przemiły, światły człowiek, podążam za nim. Widzę, że prezes zatrzymał się naprzeciwko nowego nabytku firmy – jej loga, które z uwagi na ogromne rozmiary zawisło w centralnym punkcie firmy, i zamyślonym wzrokiem wpatruje się w szklaną taflę.
– Pani Bożeno, czy pani widzi to samo co ja?
No cóż, co do tego nie mam złudzeń.
– Ależ tak, panie prezesie – mój głos tchnie słodyczą i niczym niezmąconą pewnością siebie. – Ja również widzę nasze nowe, piękne logo.
Wygląda na to, że prezes nagle się ocknął, bo patrzy na mnie z niesmakiem.
– To dlaczego do diaska nic pani nie mówi, że jest brudne?
Zdumiona zerkam na taflę – faktycznie! Robotnicy montując ją, zostawili sporą ilość odcisków palców. Szkoda tylko, że od wewnętrznej strony – teraz nie da się tego odczyścić!
– To się spokojnie da odczyścić – spokojnie rzucił prezes. – Pani Bożeno, niech no pani skoczy po coś długiego, ale tak na jednej nodze.
Nie wiem, co długiego ma prezes na myśli, ale w kilka chwil dopadam mojego stanowiska pracy, chwytam linijkę i biegnę z powrotem.
– Bardzo dobrze – chwali mnie głośno prezes. Owija linijkę znalezioną w kuchni ścierką i komisyjnie ściera ślady ze szklanej tafli.