Godzina rozsnutych mgliście porannych aromatów
– Jak tam udał się koncert? – zainteresował się wujek.
– Bardzo sympatyczny – odparłam.
– Taka muzyka to już nie dla mnie. Zbyt głośno.
– Tak. To prawda. Było bardzo głośno – przyznałam. – Mam dzisiaj dyżur – kontynuowałam – zobaczymy się dopiero jutro.
– Zarżniesz się, dziewczyno. Kto to widział tyle pracować? – zatroskał się.
– Nie martw się, wujku. – Uściskałam go serdecznie. – Ja to lubię. Ktoś to musi robić.
Dzień minął jak zwykle: obchód, dwie operacje, wypisy, konsultacje, jedna mała scysja z upartym pacjentem. A później dyżur w izbie przyjęć. Zszywałam różnorakie rany, zakładałam opatrunki na porozbijane głowy. Załapałam się na jedno płukanie żołądka u niedoszłej samobójczyni. Około północy uspokoiło się. Dotarłam do swojej dyżurki, aby coś zjeść, na co od rana nie miałam czasu.
Po chwili zadzwonił telefon. Podniosłam słuchawkę, przełykając ostatni kęs.
– Pani doktor – usłyszałam w słuchawce głos pielęgniarki. – Prosimy na blok operacyjny. Mamy ostry wyrostek.
W biegu pochłonęłam z plastikowej butelki kilka łyków wody mineralnej i popędziłam na salę operacyjną. Weszłam do szatni, przebrałam się w zielony mundurek i wkroczyłam do środka. Panował półmrok. Podążyłam w kierunku jedynego jasno oświetlonego pomieszczenia. Założyłam czapkę i maseczkę. Odkręciłam kran, wyregulowałam strumień wody. Wyjęłam szczotkę z metalowego podajnika i zaczęłam szorować ręce. Bardzo dokładnie, według schematu. Mojego szefa jeszcze nie było. Pielęgniarka anestezjologiczna zakładała pacjentowi wenflon do żyły i podłączała kroplówkę.
Woda wraz z pianą spływała z moich rąk, wirowała na dnie metalowego zlewu i znikała w otworze wylotowym. Chrzęst szczotki i chlupot wody. Chlup, szur, szur, chlup… Czasami spienione krople opryskiwały nadgryzione zębem czasu białe kafle na ścianie i spływały mętną smugą na podłogę, tworząc mydlane plamy na sraczkowatego koloru terakocie.
Wszedł anestezjolog. Kiwnął mi na powitanie głową i poszedł znieczulać. Spojrzałam w lustro. Zobaczyłam znużone, przekrwione oczy, z sinymi worami pod spodem, jak u starego człowieka. Moja twarz w otoczeniu zielonej czapki i maski nabrała również zielonkawej, niezdrowej barwy. Przyjrzałam się mojemu nakryciu głowy i odkryłam, że to nie czapka, tylko szmaciany ochraniacz na buty. Zachciało mi się śmiać. W szpitalu brakowało wszystkiego. Braki łatano produktami zastępczymi i na każdym kroku spotykało się absurdy. But na głowie nie był niczym nadzwyczajnym.
– Stoi do operacji pani doktor z butem na głowie, nikt jej nie pożałuje, nikt jej nic nie powie, tylko się każdy gapi, tylko się każdy gapi – zanuciłam pod nosem, parafrazując znany przebój. Czułam, że ogarnia mnie „głupawka”.
– Proszę do ubrania – zawołałam po skończeniu mycia. Podeszła salowa i podała mi jałowy fartuch. Okutana w zwoje zielonego materiału weszłam do sali operacyjnej. Pacjent już spał. Zerknęłam na niego, ale każdy człowiek z rurą w ustach i chustą omotaną wokół głowy wygląda tak samo. Czasami, jeżeli delikwent nie ma obfitej brody lub wąsów, trudno nawet rozpoznać płeć. Umyłam pole operacyjne i obłożyłam je jałowymi serwetami. Przez ten czas mój szef, docent Radziwił, zdążył się umyć. Stanął po drugiej stronie stołu. Był doświadczonym chirurgiem i jednocześnie niezwykle wesołym człowiekiem. Przy operacjach zawsze dowcipkował, co nie przeszkadzało mu w sprawnym przeprowadzaniu zabiegów. Dzisiaj jednak wyraźnie był zmęczony. Pracowaliśmy w ciszy, przerywanej jego krótkimi komendami, pikaniem aparatury anestezjologicznej i szumem respiratora.
Zabieg skończyliśmy błyskawicznie. Szef odszedł, nie zaszczyciwszy mnie ani jednym spojrzeniem. Zakładałam opatrunek, a anestezjolog wybudzał pacjenta.
– Proszę otworzyć oczy. Oddychaj. Głęboki wdech i juuuż. – Rozintubował pacjenta. Spojrzałam na twarz człowieka, którego operowaliśmy, i zdębiałam. Na stole leżał gitarzysta zespołu 5 x Ja. Patrzyłam i nie wierzyłam własnym oczom. Taki sławny, każdy lekarz mógłby go operować, a on swoje życie zwierzył moim dłoniom. I gdzie media? Gdzie reporterzy? Idol choruje w ciszy?
Anestezjolog beznamiętnie wykonywał rutynowe czynności. Nie wiedział, z kim ma do czynienia? Chyba nie. Dla niego każdy pacjent był kolejnym przypadkiem. Choroba i szpital odzierają człowieka, nawet słynnego i ważnego, z indywidualizmu i godności. Zerknęłam na kartę choroby. Janusz Zubrymowicz. Nareszcie wiedziałam, jak się nazywa. Nazwa 5 x Ja powstała, ponieważ każdy z członków zespołu miał imię zaczynające się na literkę „J”. Janusz, Jarek, Jacek, Jan, Jędrzej. Janusz – największa indywidualność i lider zespołu, kompozytor większości ich piosenek.
– Panie Januszu! – pokrzykiwał anestezjolog. – Proszę otworzyć oczy. Już po zabiegu. Oddychaj, oddychaj!
Pacjent zaczął kaszleć. Pielęgniarka anestezjologiczna wprawnym ruchem przekręciła jego głowę na bok i przyłożyła do ust ligninę.
– Proszę odkrztusić ślinę i wypluć – instruowała. – No, jeszcze. Energicznie.
Przełożyliśmy pacjenta na wózek i razem z siostrą wyruszyłam w drogę powrotną na oddział, pilnując, czy jego klatka piersiowa porusza się. Po operacjach w żyłach ludzi krążą jeszcze resztki leków znieczulających, które powodują, że czasami chorzy zapominają oddychać. Trzeba więc ich stale kontrolować i ewentualnie mobilizować pod ponownego podjęcia tej niezwykle ważnej życiowo czynności.
Dotarłyśmy na salę pooperacyjną, na której zajęte były trzy łóżka. Przełożyłyśmy pacjenta na ostatnie wolne, usytuowane tuż pod oknem.
– Ja przy nim posiedzę – szepnęłam.
– Och, to dobrze – pielęgniarka, Małgosia, drobna szatynka, pogodna i niezwykle żywotna, spojrzała na mnie z wdzięcznością. – Ja muszę roznieść leki.
Panowała cisza. Kardiomonitor, do którego podłączony był jeden z pacjentów, pracował z wyłączonym dźwiękiem. Widać było tylko zielonkawy zygzak przesuwający się po ekranie. Panowała ciemność, nieco rozjaśniana lampkami oświetlenia awaryjnego, umieszczonymi tuż nad podłogą, oraz poświatą wpadającą zza drzwi.
Godzina migotliwie szmaragdowego półmroku
Janusz spał. Oddychał spokojnie, bez przerw. Wyglądał wyjątkowo krucho pod szpitalnym kocem. Jego włosy rozsypały się w nieładzie na poduszce. Cerę miał niezwykle bladą. A może tak mi się wydawało w tych ciemnościach? Taki drobny mężczyzna, pomyślałam, a ma uśmiech kogoś nieprawdopodobnie silnego. Jak to możliwe, dumałam. W swojej pracy starałam się nie podchodzić emocjonalnie do pacjentów. To przeszkadzało. Ale do tego człowieka przyciągała mnie jakaś tajemnicza siła.
Ujęłam jego dłoń, wąską, o bardzo długich palcach. Była piękna… Dłoń artysty. Miękka i delikatna, widać było, że nigdy nie pracował fizycznie. Tylko lata naciskania strun gitary sprawiły, że opuszki palców pokryły się twardą, zrogowaciałą skórą.
Poruszył się i gwałtownie ścisnął moją rękę. Bardzo mocno. Podniosłam wzrok i napotkałam jego przerażone spojrzenie. W ciemności nie widziałam granicy między źrenicą i tęczówką. Wyglądało to tak, jakbym patrzyła w dwie czarne dziury. Poczułam się nieswojo.
– Agnieszka… – wychrypiał. – Czyli umarłem – dodał po dłuższej chwili. – To dobrze – westchnął.
Cisza.
– To niebo czy piekło? – zapytał po kilku sekundach i, nie czekając na odpowiedź, zasnął.