(...) Ania była podobna do Justyny, między innymi dlatego postanowiłem zrobić jej dziecko. Założyłem, że przy odrobinie szczęścia urodzi mi dziewczynkę, co więcej, jeżeli prawidłowo rozpoznałem swoje przeznaczenie, to moja córka – przynajmniej w jakimś stopniu – będzie podobna do Justyny. I jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, będzie ona również nosiła jej imię. To imię, które jak hasło podałem tamtej nocy i zostałem wpuszczony! A jednak, byłem aż tak spragniony, by żądać ponownie tej nocy, podczas której miałem wrażenie, że z ust Boga spijam Jego nieśmiertelność.
Decyzję podjęliśmy dość spontanicznie, co też było częścią mojego planu. Pewnego majowego popołudnia przytulaliśmy się w jej mieszkaniu na ostatnim piętrze. Pamiętam dokładnie, z jaką determinacją pieściliśmy swoje ogołocone świątynie, bowiem za pomocą tych pieszczot próbowaliśmy dostać się
Gdzie Indziej
A przynajmniej ja próbowałem. Chciałem posunąć się dalej niż zwykle, a moja partnerka grzecznie dotrzymywała mi tempa. Pomyślałem więc, że to dobra okazja. Co ważniejsze, Justyna miałaby dziś urodziny. Więc przylgnąłem do niej wargami, tak że mój kilkudniowy zarost wbijał się w okolice jej waginy. Ta akupunktura intymnych okolic jej łona, przerywana slalomem moich pocałunków, sprawiała, że dopadały ją gwałtowne skurcze, przez co jeszcze bardziej zaciskała uda na mojej głowie. Ale ja się nie poddawałem i całowałem więcej… całowałem dłużej… raz widząc Justynę, raz Anię… raz lepiej, raz gorzej! Aż do boleści odkładałem rozkosz, którą tak dobrze umieliśmy się obdarowywać, że nieraz wydawało się to podejrzane. I wtedy, zanim w nią wszedłem, zapytałem zdyszany:
– Anno?
– Mmm?
– Zróbmy sobie dzie… wczynkę.
– Krystian?!
– Kochasz mnie?
– Taaak, ale…
– Teraz albo nigdy… no chodź do mnie, Jaskółeczko.
Tak się do niej zwracałem pieszczotliwie, wszak to ona miała być pierwszą jaskółką zwiastującą koniec mojej samotności. I znowu było dobrze – podejrzanie dobrze, bo bardzo dobrze! Bez wątpienia fenomen Anny polegał na tym, że nawet, kiedy leżała pode mną jak kłoda, robiła to w niewiarygodnie zmysłowy sposób.
Trzymałem moją córeczkę na rękach, ignorując każde słowo pielęgniarki, która podała mi zawiniątko. Była dużym i zdrowym dzieckiem, ważyła chyba z cztery kilogramy i miała gęstą ciemną czuprynkę. Nie otwierała jeszcze oczu, ale byłem pewien, że są tak samo niebieskie, jak oczy, którymi niegdyś vis à vis lustrował mnie Jahwe. Usiadłem obok szczęśliwej Anny, nie przestając wpatrywać się w moją dziewczynkę. Po chwili Ania zadała mi jakieś pytanie, ale nie docierał do mnie jego sens. Byłem nieco skołowany, więc zwróciła się do mnie jeszcze raz:
– Krzyś, jakie mu damy imię?
Zszokowany poderwałem się z łóżka i mało co nie upuściłem dziecka na ziemię. To był chłopiec! Ania spoglądała na mnie uważnie.
– Ustalaliśmy, że jeżeli będzie chłopczyk, to damy mu na imię Zbyszek, pamiętasz?
No tak, zawsze lubiła to imię, nie pamiętam dlaczego. Gdy zastanawiała się nad męskimi imionami, ja zazwyczaj uciekałem myślami do tego Jednego, które tak słodko mnie zniewalało. No i urodziła mi jakiegoś Zbyszka! Na domiar złego – nagle zdałem sobie z tego sprawę – Zbigniew to „ten, który powściąga gniew”.
„Zbigniew” znaczy „pełen gniewu”
To nie przypadek, to kolejny znak. Trzymałem gniew Boga na rękach. Co nie było bez znaczenia dla mojego własnego gniewu, bowiem ten sięgał zenitu. O nie, to jeszcze nie był dzień, w którym miałem się ukorzyć. Splunięciem sprowadziłem Dolę do przypadku. Bogowie, wysłuchajcie mnie uważnie! Żadna Dola nie jest w stanie utrzymać mnie w granicach pisanego mi losu! O tak, pokory będę się uczył na łożu śmierci, a dzisiaj niech świętuje jeszcze moja hybris. Idźcie wszyscy precz do samego diabła! Ludojad dosłownie chciał rzucić się na oseska i oddzielić jego duszę od ciała, ale oddałem jedno i drugie pod opiekę matki.
– Czasami trzeba się skaleczyć, aby przypomnieć sobie smak krwi.
Powiedziawszy to, wyszedłem, nie odwracając się za siebie. Ludojada nie sposób trzymać w niewoli. Przetrwać mogłem tylko poza klatką, sam zdobywając sobie pokarm.
Następnego dnia dostałem olśnienia. Naszła mnie jedna z tych myśli, o których mówi się, że są tworem szaleństwa lub geniuszu. To, co miałem zamiar uczynić, wcale nie musiało być sprzeczne z wolą Boga. Gdyby coś nie było wolą Bożą, nie zaistniałoby – nauczał Mistrz Eckhart. Słowa te zdjęły ciężar z mego serca, bowiem cierpienie, które miałem zadać, było dopiero żłobiącym koryto strumieniem, wypływającym ze źródła Jego niepojętej dobroci.
Inaczej
Byłem w sytuacji Abrahama, ojca wiary, któremu Jahwe rozkazał złożyć w ofierze swojego pierworodnego syna. O takim położeniu egzystencjalnym, bazując na starotestamentowej przypowieści, pisał Søren Kierkegaard. Wybór etyczny opiera się na tym, co powszechnie uważane jest za dobro. Etyka jest więc tym, co nie może być pogwałcone w procesie wyboru. Zatem z punktu widzenia etyki Abraham powinien kochać syna i gdyby chciał dokonać wyboru etycznego, nie powinien był próbować go zabić. Ale Abraham postanowił zabić Izaaka. Dlaczego? Albowiem chciał to uczynić dla Boga, który zażądał od niego świadectwa wiary. Otóż w tej opowieści mamy do czynienia ze zjawiskiem teologicznego zawieszenia etyki. To próba, swego rodzaju pokuszenie. Lecz w tym przypadku pokusą jest sama etyka, która powstrzymuje człowieka od wypełnienia Boskiej woli. I dlatego Abraham postępuje w zgodzie ze swoją wiarą, jednakże czyniąc tak, łamie uniwersalne normy etyczne. Oto istota prawdziwego wyboru etycznego, twierdzi duński filozof. Czasem jesteśmy zmuszeni podjąć decyzję, której podjąć nie chcemy, bo wiąże się ona z wielkim cierpieniem, jej skutki są tragiczne i na domiar złego nie mamy pewności, że postępujemy słusznie.
Pozostaje tylko wiara!
A moja wiara była na tyle silna, że byłem w stanie opuścić syna. Być może – niechcący przyszło mi na myśl – Bóg podmieni go na dziewczynkę, tak jak w miejsce Izaaka podstawił owieczkę, gdy ujrzał, jak wielka jest wiara Abrahama.
Stanąłem przed wyborem, który jakikolwiek by nie był, i tak miał okazać się tragiczny. Albo miłość Ani i Zbyszka, albo miłość, która niczym tasiemiec sprawiała, że mój ludojad ciągle był głodny. Która rozsadzała mi tkanki! Co było dla mnie kuszeniem, a co śladem pozostawionym przez Boga? Nie chciałem dokonywać żadnego wyboru, bo każdy był dla mnie bolesny i niósł w sobie obietnicę gorzkich wyrzutów sumienia. Ale niedokonanie wyboru także było wyborem! Uznałem, że Zbyszek jest sztuczką podstępnego diabła. Oczywiście, że tak.
Diabeł maczał w niej palce!
Tak, tak, zasięg grzechu pierworodnego jest rzeczywiście imponujący. Sam święty Paweł stanął w mojej obronie. Nie czynię bowiem dobra, którego chcę, ale czynię to zło, którego nie chcę. Jeżeli zaś czynię to, czego nie chcę, już nie ja to czynię, ale grzech, który we mnie mieszka. Ale to na nic, dla wielu bowiem mój wybór był najgorszym z możliwych, co prawie zawsze idzie w parze z teologicznym zawieszeniem etyki. Postawa Anny zdawała się tylko to potwierdzać:
– Jak… jak ktoś taki jak ty… Jak ty w ogóle możesz uczyć etyki, człowieku?! Boże, co za… Nienawidzę cię! Nienawidzę!
No właśnie. Jak to się dzieje, że ktoś taki jak ja może uczyć etyki? Ależ oczywiście, że mogę. Co więcej, powinienem, bo jak mało kto wiem, czym ona jest! Moralność, z którą mamy do czynienia na co dzień, jest jak trąba powietrzna. Czasem nieszkodliwa i mobilizująca do szlachetnych uczynków, czasem tylko intrygująca, a kiedy indziej zwyrodniała i niebezpieczna. Inaczej etyka, która jest w gruncie rzeczy tylko spekulatywną osią, wokół której szaleje żywioł. Etyka nie opiera się na doświadczeniu, ponieważ nie jest w stanie skodyfikować niepowtarzalności, którą skrywa ludzka natura. To właśnie doświadczenie (konkretna moralność) opiera się na etyce, mniej lub bardziej oddając jej wartości. Etyka nie jest ani prawem, do którego trzeba się stosować, ani religijnym dekalogiem, którego wypada się ślepo trzymać. Jest tworem elastycznym, a etyk jest spekulantem, który w jednej chwili, tu i teraz, musi ocenić, jaki ruch będzie dobry, a jaki zły.