Raz zdarzyło się, że przyprowadzili nam (dosłownie) pod celę klienta z padaczką alkoholową, trzepało nim ze dwa dni, zanim wywieźli go gdzieś do szpitala. Innym razem przywieźli dziadka, który nie umiał chodzić (był o kulach). Przypomnieli sobie, że parę lat temu nie zapłacił grzywny. Kiedy przyszli po niego, to siedział w domu sam z wnuczką, którą się opiekował, gdy rodzice byli w pracy. Co za sukces sądów, prokuratury i policji w wytropieniu i osadzeniu słynnego złoczyńcy!
I tak w „ciszy i spokoju” mijały pierwsze trzy miesiące. Na dniach przyszła „przedłużka”. Jej uzasadnienie było bardzo ciekawe: prokurator zamierzał przeprowadzić ze mną czynności procesowe (nigdy ich nie przeprowadził) i zamierzał badać moją pozostałą działalność przestępczą, którą zamierzał dopiero wykryć, a bał się, że będę wpływał na świadków lub w inny sposób utrudniał postępowanie. Czy ten osioł myśli, że z aresztu nie można kontaktować się ze światem zewnętrznym i załatwić, co się chce? Kogo on uważa za idiotę – siebie czy mnie? Każdy doskonale zdaje sobie sprawę, że zawsze było można, można i będzie można się kontaktować i załatwiać interesy na zewnątrz. Tylko wielka obłuda całego wymiaru sprawiedliwości sprawia, że jest to koronny argument stosowania tymczasowego aresztowania. Ale obłuda i udawanie to podstawa całego tego systemu. Temida jest nie tylko ślepa, ale udaje głuchą. Po takiej argumentacji, jak ta zawarta w uzasadnieniu, wiedziałem, że długo jeszcze nie zobaczę świata na wolności. Sam mój pobyt nie przedstawiał takiego problemu (człowiek przyzwyczai się do wszystkiego, a to mimo wszystko nie gułag), ale martwiła mnie sytuacja w domu, szczególnie zaś zbliżający się termin porodu. Prokurator się dobrze bawił: trzymał mnie w najgorszej norze w tutejszym areszcie, chciał odebrać mi prawo do opieki nad dziećmi i nie zgadzał się na żadne widzenia z rodziną. Ciekawe, ilu normalnych ludzi o normalnej psychice nie dostałoby co najmniej lekkiego zaburzenia umysłu?
Po pewnym czasie, to znaczy po ponad trzech miesiącach od aresztowania, prokurator chciał błysnąć swoją dobrocią i zrozumieniem i zgodził się na pierwsze widzenie – dokładnie w tym dniu, w którym lekarz wyznaczył Reni termin porodu. Na szczęście nie urodziła naszego potomka w areszcie, to by dopiero było! To widzenie to był dla mnie totalny odlot po takim czasie, w dodatku od razu przy stoliku same sensacje. Dwa dni po tym widzeniu Renia urodziła naszego drugiego chłopaka. To widzenie znacznie podniosło mnie na duchu, bo bardzo martwiłem się, jaka jest sytuacja w domu, jak sobie dają radę beze mnie i co się w ogóle dzieje?!
W końcu jednak udało mi się wywalczyć przeniesienie z tej przejściówki! Nie wiem, jakiemu zbiegowi okoliczności to zawdzięczam: zwolniły się miejsca w innych celach, nasz wychowawca szedł na urlop, czy coś jeszcze innego, ale udało się – razem ze Sławkiem przenieśli nas na blok „A”. Całe więzienie w Tarnowskich Górach składało się z dwóch bloków: starego („A”) i nowego („B”). Nowy był o wiele większy i tam znajdowały się wszystkie przejściówki, cele były tam większe (nawet dwudziestoosobowe) i wolałem znaleźć się na bloku „A”, co się udało. Nasza nowa cela była dziesięcioosobowa, ale razem z nami było nas tylko ośmiu. Bez problemu zajęliśmy wolne koja. Były one ułożone tak, że pod celą było dość dużo miejsca, poza pięcioma rzędami łóżek stały dwa stoły i ohydny kącik sanitarny.
W areszcie był stolarz, który za „ramkę szlugów” robił półki na książki i inne potrzebne rzeczy. Dzięki temu mieliśmy pod celą parę półek, między innymi na szkiełka, bo mieliśmy dwa (w początkowej fazie), także na książki oraz przybory toaletowe. Kącik sanitarny był zakryty starym kocem, żeby nam się przypadkiem z luksusu w głowach nie poprzewracało. Spacerniak był też trochę inny niż poprzedni. Był chyba trochę mniejszy tak „na oko”, w środku też były trzy ławki, ale cały był obudowany blachą falistą, a lato zbliżało się wielkimi krokami. Kiedy słońce zaczynało coraz bardziej grzać, blachy były coraz cieplejsze i w środku było prawie jak w saunie. Ale może to była jakaś ciekawa odmiana w tej monotonii? Pod tą celą też dość często wymieniali się odsiadujący. Chyba przez ten czas, kiedy tam siedziałem, przez celę przeszło dwadzieścia–trzydzieści osób. Bardzo szybko po naszym wejściu na nową celę wrócił jeden z wcześniej tam przebywających, o ile pamiętam, był na leczeniu czy rehabilitacji, a może na obserwacji psychiatrycznej. I tak po jego powrocie mieliśmy już pod celą trzy szkiełka i trzech z zarzutami z artykułu 148. Dwóch miało usiłowanie, trzeci zaś zlecenie. Pierwszy próbował zadźgać swojego szwagra nożem za to, że regularnie bił jego siostrę, a swoją żonę. Niestety, jak sam stwierdził, był dość mocno pijany i nie mógł znaleźć właściwego noża (z odpowiednio długim ostrzem) i dźgnął go w szyję za płytko, więc nie zabił go, lecz tylko mocno zranił, a że tuż obok był szpital, szwagier zdążył się tam dowlec i go odratowano. Rzeczywiście, sprawca tego czynu był tak pijany, że policja nie miała problemów, żeby go znaleźć i doprowadzić (spora dawka alkoholu była ujęta w aktach). Drugi podobno zlecił zabójstwo, ktoś kiedyś widział u niego broń, ktoś coś mówił i zarzut był. Trzeci wypadek był zaś najciekawszy i najbardziej interesujący. Kolega Andrzej, kiedy wjeżdżał do aresztu, miał zarzut zastraszania żony, ale z czasem wszystko się zmieniło. Okazało się, że usiłował pozbawić ją życia. A rzecz wyglądała następująco: pół roku przed aresztowaniem (a zarazem zgłoszeniem przestępstwa przez żonę) Andrzej, w stanie upojenia alkoholowego, strzelał do swojej żony z pistoletu, to znaczy trafił kilka razy w ścianę, która znajdowała się kilka metrów od niego. Po pół roku żona sobie o tym przypomniała i doniosła o tym na prokuraturę, ta zaś odnalazła ślady na ścianie i przedstawiła pierwszy zarzut. Według Andrzeja w sprawie chodziło o pieniądze (jak to zwykle bywa) i nacisk małżonki doprowadził do zmiany zarzutu na usiłowanie morderstwa (żeby chłop strzelał z pięciu metrów pięć razy i ani razu nie trafił, gdyby chciał?). Kiedy wpadliśmy pod celę, Andrzej siedział już prawie trzy lata. Poraził mnie jego optymizm! Oczywiście jego psychika była w tragicznym stanie, do szału doprowadzało go, że w ogóle nie widział dzieci (nawet Rzecznik Praw Obywatelskich nalegał na sąd, aby ten umożliwił mu widzenia z dziećmi, pomimo tego, że matka je ukrywała), ale w sumie jak na warunki, w których przebywał, był w nie najgorszej kondycji. Przeczytałem prawie wszystkie dokumenty w jego sprawie i powiedziałem mu, że nie ma szans, że go załatwią. Jeżeli chodzi o jakiekolwiek postępowania sądowe czy prokuratorskie, już wtedy byłem zdecydowanym pesymistą (w tym wypadku pesymista to dobrze poinformowany optymista) i tak jest do tej pory. Im dłużej byliśmy razem pod celą, im więcej pism do niego przychodziło, tym bardziej byłem przekonany, że będzie źle. Kiedyś, jak mnie o coś wkurzył (scysje są nieuniknione), powiedziałem mu bardzo złośliwie, że dostanie dwanaście lat. I tyle dostał w pierwszej instancji. Na szczęście mnie tam już wtedy nie było, ale do tej pory źle się z tym czuję. Podsumowując te trzy przypadki: śpisz na celi, na której śpi osiem osób, z tego trzem postawiono zarzut zabójstwa – do tej pory nie potrafię określić, co wtedy czułem i co o tym myślałem.