Początek
Teraz, kiedy nadszedł czas, żeby mówić – nie jestem gotowy. Cisza. Opuszki palców dotykają papierowych gwiazd – to dekoracja, czy to właśnie ja? Wezmę ten niemy, bezradny płacz i obrócę go w siłę! Ale oni mówią: dopóki nie udowodnisz, że potrafisz przechodzić przez ściany, będziesz nikim!
Między dłonią a papierem musi być pasja słów. Między czernią a czernią – ten zwykły jasny dzień. Między ciszą a opowieścią – jedno szarpnięcie – niech szarpie, niech skrzypi, niech bulgocze, niech zgrzyta, niech płacze.
Teraz, kiedy nadszedł czas, niech to się wreszcie zacznie!
Filozofia
Panie Heidegger – znów przyszła wiosna. Na ulicach kwitną kwiaty – i tyle jest dróg, tyle czasu!
Dajcie mi skrzypce, żeby grać! Dajcie mi konie, żeby jeździć!
Będę chłopcem na wzgórzach, z królikiem w objęciach. Będę studentem w nocnych witrynach i w zakamarkach biblioteki. Będę wierzgał piórem jak Dorothy Parker, lecz trochę spokojniej – bo mam antyczne serce.
Nic nie zrobi mi krzywdy – ani czas, ani świat, ani miłość – zawsze się wywinę!
Panie Heidegger – nad naszym Jońskim Wzgórzem wolno żeglują obłoki. Samotność jest zaledwie słodkim wyborem, a dni to pokoje o bezpiecznych ścianach z mnóstwem dekoracji.
Dodo
W tej książce, z której wiem, że opowieści są lepsze niż prawda, pisano także o bardzo miłym ptaku dodo, któremu zrobiono okropną krzywdę. Tak okropną, że przestał w ogóle istnieć!
Napisano tam, że ponoszę za to pewną odpowiedzialność, ponieważ nie mogę wyprzeć się własnych przodków.
Jest mi z tego powodu bardzo przykro i myślę, że gdybym spotkał dodo w jakimś bezczasie, gdzie wszystko, czego już nie ma – nadal istnieje, powiedziałbym mu, że zawsze stałem po jego stronie.
Ale nie jestem pewien, czy chciałby tego w ogóle słuchać.
Ten dom
Mówię: w ten oto październikowy wieczór chcę opowiedzieć ci o wietrze, który zdmuchuje lampiony, dobija się do drzwi i okien, jak gdyby chciał wedrzeć się do środka. I jeszcze o tym czymś – niewidocznym, co może wślizgnąć się tutaj najmniejszą szczeliną, przez dziurkę od klucza, przez szparę w futrynie. Mówię: tak właśnie zabija samotność. Mówię: pada i pada.
Kiedy staram się nie oddychać zbyt głośno, słyszę, jak lśniące w deszczu listki bluszczu w przydomowym ogrodzie zarastają drzwi; macki oplatają werandę. Słyszę tnące czas na części wahadło.
Musisz się śpieszyć – umyłem schody; odkurzyłem zastawę w drobne kwiatki – porcelanę, z której nie chcesz jeść, chociaż wybierałem ją tak starannie; fotele, w których nie usiądziesz.
Kiedy utopiony w mroku korytarza widzę, jak zatrzymujesz się przy drzwiach i raz jeszcze odwracasz głowę, ale coś stamtąd woła cię bezgłośnie – wiem, że musisz się śpieszyć – ten dom jest pełen szaleństwa; pełen duchów i wspomnień; niespokojnych snów i śnieżyc.
Mówię: zostań – wiatr uderza w okna coraz mocniej. Bluszcz swoimi mackami oplata już klamkę – słyszę.
Musisz się śpieszyć.
Roma
Ciche palmy zastygłe w balsamie późnego popołudnia i światło koloru pomarańczy na starożytnych murach – nie znałem takich kolorów. Wdycham ruiny wielkiego imperium – pachną jak słodko-cierpki miód, jak rozgrzany w słońcu kamień i jak żywica. W ramach tego obrazu, przedstawiającego kaskady domów o ścianach z piaskowca na tle wzgórz piniowych, próbuję umieścić swą niespodziewaną obecność i wszystkie niemożliwości, a Pani Zuzanna mówi: wiem o czym myślisz i za kim tęsknisz. Widzę twoją twarz odbitą w szybie, gdy nocą mijamy te wspaniałe budowle; widzę ją wśród fal Adriatyku.
Ale nie tęsknię za domem, tylko za słowami, których nie znam; którymi chcę opowiedzieć to miasto we mnie i siebie komuś, kogo spojrzenie wyłowiłem nie raz, z tych placów i z ulic, spod wawrzynowych wieńców na Via Appia o zachodzie; spojrzenie mówiące – ja wiem, ale moje niebo ma całkiem inny kolor.
Pani Zuzanna mówi: ciągle widzę twoją smutną twarz, a przecież to takie piękne miejsce.
Mleko i pocałunki
To są ciemne, matowe godziny w historycznym mieście, oprószonym patyną; spiętym klamrami mostów. Wiruje śnieg i mylą się czasy. Cisza. Fabryki śpią jeszcze za kurtyną zadymki. Woskowe lilie w półcieniu tulą twarze do luster, toną w rozrzedzonym powietrzu. Piloci wśród chmur patrzą w bezkres.
Piloci wśród chmur nie wiedzą, że są najłagodniejsze rzeczy na świecie – mleko i pocałunki; w ciężkim od piżma eterze, ledwie pod skórą pachnącą opium.
I mogą wybuchnąć – zachody, miodowymi kroplami wyciekające z okien jak z witraży; nasączające złotem każdą przestrzeń ciemną i gęstą z bezradności.
Nasze anielstwo – jestem łagodnym królem; domagam się żonkili, mleka i pocałunków.
Piloci wśród chmur patrzą w bezkres.