Zbliżała się dziewiąta. Psy zaczęły gwałtownie ujadać. Do sionki, nie czekając nawet na otwarcie drzwi przez któregoś z domowników, wpadł Jurek Waligurski.
– Nie było tu Maćka? – zapytał zdyszanym głosem. – Poszedł fotografować te łosie, o których mówiłaś – wyjaśnił. – Myśleliśmy, że może zaszedł tu zapytać o zdrowie pana Zaburza – Jurek w pośpiechu wyrzucał z siebie potok słów. – Zaczęliśmy się już niepokoić, gdy nie wrócił na kolację – dodał. – Boję się, że coś mu się mogło przytrafić. Lecę do sołtysa, musimy zorganizować pomoc, sami nie damy rady.
Wypadł z chaty tak nagle, jak się pojawił.
Gdyby ktoś w tej chwili spojrzał na Zosię, dostrzegłby wyraz wręcz nieziemskiego bólu, który odmalował się na pobladłej twarzy dziewczyny. Ona jak mało kto wiedziała, co to znaczy w nocy w taką pogodę zabłądzić na moczarach.
– Powiedzcie mamie, że niedługo wrócę – krzyknęła do chłopców, łapiąc w biegu jakąś starą pelerynę, zapałki i latarkę będącą, na szczęście, w tym domu zawsze w zasięgu ręki.
Zagaj w nadziei, że szykuje się jakaś nowa zabawa, wypadł za nią na dwór. Deszcz siąpił bez przerwy. W taką noc ma się wrażenie, że za każdym krzakiem, za każdym drzewem czy kępą wysokich traw czają się przybyłe tu z całego świata zjawy i upiory. Ale Zosia nie myślała ani o zjawach, ani o upiorach. Myślała o Maćku, odpędzając jednocześnie myśli o babce Justynie. W tej samej minucie co Maciek, biegnąc bez tchu, zaczęła się modlić.
– Boże, pomóż, przecież to ja go tam wysłałam. Uratuj go, dobry Panie Boże – bezgłośnie wymawiała słowa modlitwy.
Przebycie pięciu kilometrów zabrało jej niecałe czterdzieści minut. Całą drogę, znając ją na pamięć, przemierzyła po ciemku. Dopadłszy skraju bagna, wydobyła spod peleryny latarkę i omiotła jej światłem topielisko. Ale na oświetlonej części torfowiska nie zobaczyła nic poza kępami traw i błyszczącymi plamami wody. Zagaj nie rozumiejąc, co się dzieje, cicho skomlał. W taką pogodę wolałby siedzieć w domu pod piecem albo wślizgnąć się do ciepłego łóżka Rysia.
– Zagaj, zostań tu! – rozkazała. – Czekaj na pana Jurka! Ja idę! – przeżegnała się, zrzuciła buty, zdjęła mimo wciąż padającego deszczu krępującą ruchy pelerynę i wkroczyła na pierwszą kępę traw.
– Pilnuj moich rzeczy! – rzuciła jeszcze Zagajowi na pożegnanie.
Pies posłusznie położył się na porzuconej niedbale pelerynie.
Zosia posuwała się, jak na tak trudne warunki i niczym nierozjaśnioną ciemność, dość szybko. W świetle latarki całkiem dobrze odróżniała kępy traw od niebezpiecznych studzienek wypełnionych wodą.
– Maaaciek! Maaciek! Panie Maćku! – wykrzykiwała co chwilę imię chłopca.
Posuwając się bardzo ostrożnie, wyszukując gołymi stopami każde miejsce do postawienie kolejnego kroku, dobrnęła do środka torfowiska. Zatrzymała się na chwilę i ponownie omiotła latarką pozostałą jego część. Zaczęła znów wołać. Odpowiedziała jej głucha cisza. Dziewczyna mając cały czas przed oczami twarz Maćka, udała się w dalszą drogę. Światło latarki dosięgało już kępy drzew. Znając bardzo dobrze tę część torfowiska i widząc już pobliskie drzewa, odważnie, w bardzo szybkim tempie przeskakiwała z jednej kępy trawy na drugą. Dopadłszy drzew, jakby nie zdając sobie sprawy z grozy sytuacji, zagłębiła się w brzezinowy zagajnik, gdzie dzisiaj zobaczyła łosie. Dotarła do polany. Maciek powinien był dojść najdalej na jej skraj. Jeżeli nie było go w tym zagajniku, to gdzie? Zosia na plecach poczuła mrowienie.
– Babciu, nie zabieraj go do siebie! – znowu bezwiednie przyszła jej na myśl zmarła Justyna.
Co jakiś czas zatrzymywała się na chwilę, żeby ponowić wołanie. Wytężała słuch, czekając na odzew. Ale w uszach dźwięczała tylko przerażająca cisza. Minęło kolejne dziesięć minut. Najdłuższe, jak mówiła po latach, dziesięć minut w jej życiu. I nagle, z przeciwległej strony polany, a może gdzieś ze środka, dobiegł ją przeciągły gwizd. Najpierw jeden, później drugi i następny. Ktoś niezorientowany mógłby pomylić go z głosem jakiegoś ptaka. Ale Zosia znała głosy wszystkich zamieszkujących te tereny ptaków. Wiedziała, że odnalazła Maćka. W jednej chwili zrozumiała, co się stało. Polana w całości była polaną tylko w czasie suszy. Natomiast w czasie ulewnych deszczy druga jej część zamieniała się w trzęsawisko.
– Niech się pan trzyma! – krzyknęła. – Obejdę polanę lasem!
Biegnąc, znalazła się po jej drugiej stronie. Mając teraz cały czas pod sobą twardy grunt, nie przestawała oświetlać topieliska. Wreszcie go zobaczyła. Cały czas będąc w stanie podniecenia, nie pozwoliła sobie ani na chwilę radości.
– Panie Maćku! Niech się pan odezwie!
– Rusałko! Jestem tutaj! – usłyszała wreszcie upragniony głos.
Maciek, zupełnie odrętwiały, próbował krzyczeć, gdy tylko ujrzał światło latarki. Ale mimo kilkakrotnych usiłowań nie udało mu się wydobyć głosu. Przypomniał sobie, że jako dzieci bardzo często nawoływali się z Jurkiem gwizdami, zwijając języki w trąbki. Jakże teraz przydała mu się ta nabyta w dzieciństwie umiejętność. Widząc nadchodzącą pomoc i bardzo bliskie już światło latarki, udało mu się wreszcie wydobyć głos z zaciśniętego gardła. Tymczasem Zosia łamała wszystkie napotkane po drodze gałęzie. Szybko oceniła sytuację. Od brzegu do miejsca uwięzienia chłopca nie było zbyt daleko. Zaczęła rzucać gałęzie, robiąc z nich jakby poziomo ustawioną drabinę. Łamała po drodze wszystko, co mogły złamać jej drobne ręce. Zbierała też jak najgrubsze pale wcześniej powalone siłami przyrody. Deszcz, który już od pewnego czasu padał coraz słabiej, teraz ustał zupełnie. W chwili, gdy pierwsza część konstrukcji zbudowanej przez Zosię znalazła się na bagnisku, zza chmur wyjrzał księżyc. A ponieważ było tuż po pełni, nagle zrobiło się całkiem jasno. Dziewczyna, zachowując daleko idącą ostrożność, wkroczyła na bagno. Przerzucała zebrany materiał drzewny coraz bliżej w stronę Maćka, jednocześnie pamiętając o pozostawieniu jego części, żeby zapewnić sobie drogę odwrotu. Kilkakrotnie musiała wracać na brzeg, żeby zebrać jak najwięcej długich pali, które ułożone w kratkę dawały gwarancję, że znajdą oparcie na wystających kępach trawy. Teraz było jej o wiele łatwiej, bo nie potrzebowała używać latarki.
Wreszcie znalazła się koło chłopaka.
– Rusałko, byłem pewny, że przyjdziesz! Nie wiem skąd, ale wiedziałem! Spróbuj mi podłożyć pod pachy któryś z tych grubszych konarów. Będę usiłował się podciągnąć. Próbowałem w ten sposób ze statywem, ale za każdym razem opadałem niżej.
Maciek, czując się bezpieczniej, zaczynał odzyskiwać energię. Rozrzucone na boki ramiona, pozostające przez parę godzin w tej samej pozycji, bolały okrutnie. Ale wiedział, że człowiek w obliczu zagrożenia życia potrafi znieść znacznie więcej. Zosia milcząco wykonywała jego polecenia. Pierwsza próba wzniesienia się ponad topiel nie przyniosła oczekiwanego rezultatu. Koniec jednego z dwóch pali zsunął się z podtrzymującej go kępy traw i niebezpiecznie zaczął się pogrążać w wodzie. Chłopak znowu zjechał parę centymetrów w dół. Nastąpiła chwila grozy. Ale sprytna dziewczyna, zachowując niespotykaną u tak młodej osoby przytomność umysłu, złapała w ostatniej chwili zanurzający się koniec pala, wsuwając jednocześnie pod niego, wprawdzie cieńszy, ale za to o wiele dłuższy konar jakiegoś drzewa. Druga próba podciągnięcia się też nie odniosła skutku, ale przynajmniej chłopak nie zsunął się już niżej. Uznali to obydwoje za dobry znak.
– Do trzech razy sztuka, Rusałko – powiedział. – Teraz się musi udać!
Odpoczął chwilę, po czym wytężając wszystkie swoje siły, poderwał ciało do góry. Był uratowany. Obolały, wycieńczony, oblepiony ohydną, cuchnącą mazią, ale cały i zdrów. Bezpiecznie dotarli na brzeg. Maciek padł bez tchu na twardą, mokrą ziemię. Zosia, jeszcze przed chwilą tak pełna determinacji i odwagi, która wykonała zadanie na miarę sił dorosłego, silnego mężczyzny, usiadła koło Maćka i najzwyczajniej w świecie rozpłakała się.
Puściły trzymane do tej pory na wodzy nerwy. Łkała tak bardzo, że chłopak porwawszy Zosię w ramiona, zaczął ją uspokajać jak małe, skrzywdzone dziecko.
– Zosiu, Rusałko, już dobrze, nie płacz. Uratowałaś mi życie. Jestem już bezpieczny. Jesteśmy obydwoje bezpieczni – dodał, tuląc do siebie wstrząsaną łkaniem dziewczynę.
– Gdyby pan został w tym grzęzawisku, ja dołączyłabym do pana, ja nie potrafię już bez pana żyć – szlochając, wyrzucała z siebie bezładne słowa. – Gdybyś umarł – Zosia po raz pierwszy nie powiedziała do Maćka „pan” – ja także bym tu została. – Po co mi żyć bez ciebie?
– Rusałko, co ty chcesz mi powiedzieć? Czy ty mnie kochasz? – Maćka przeraziło pytanie, które zupełnie bezwiednie zadał dziewczynie.
– Kocham tak bardzo, że nigdy już się nie zakocham w nikim innym bez względu na to, co się stanie. Zakochałam się w panu już w zeszłym roku, tylko pan mnie traktował jak małe dziecko. A ja już niedługo skończę osiemnaście lat – dodała dziewczyna, uspokajając się trochę.
Maciek potarł czoło brudną ręką, jakby chciał odsunąć od siebie jakąś natrętną myśl.
– Chodźmy – powiedział – ale narobiłem bigosu.