[stron_glowna]
0 książek
0.00 zł
polskiangielski
Książki papierowe i ebooki
Poemat pedagogiczny
Poemat pedagogiczny
Bożena Kamińska, Włodzimierz Kowalski
Wydawca:My Book
Format, stron: A5 (148 x 210 mm), 398 str.
Rodzaj okładki: miękka
Data wydania:  kwiecień 2007
Kategoria: powieść
ISBN:
978-83-89770-76-9
38.50 zł
ISBN:
978-83-7564-309-1
30.80 zł
FRAGMENT KSIĄŻKI
    Uczniowie klas maturalnych na lekcji z dyrektorem, który prowadził zagadnienia życia współczesnego, omawiali wypadki w Grecji i w celu wyrażenia solidarności z rządem zredagowali treść deklaracji, którą miała podpisać cała szkoła. Drobner zmobilizował grupkę aktywistów, którzy szybko i sprawnie przeprowadzili tę akcję. Mniej więcej koło południa już tylko resztki uczniów i nieliczne osoby spośród nauczycieli nie zdążyły złożyć podpisów. Tak minął czas do ostatniej godziny lekcyjnej. Kiedy do klasy wszedł Sawicki, ideowo-społeczny czyn był na ukończeniu. Drobner w ostatniej chwili, już prawie na migi, porozumiewał się z niedużym Karczewskim, siedzącym w pierwszej ławce przy stole nauczycielskim. Sawicki, który jak nigdy przybiegł do szkoły tuż przed samą lekcją i już po uderzeniu dzwonka kończył się rozbierać w pracowni, wszedł do klasy zdyszany. Przeprosił uczniów, wytarł pospiesznie zaczerwieniony od mrozu nos, patrząc z niejaką wątpliwością na swój staroświecki zegarek, tkwiący w kamizelce. Był z siebie jawnie niezadowolony. Nikogo to nie dziwiło. Wiedziano przecież powszechnie, jak nienawidził wszelkich spóźnień. Błyskawicznie uporał się z dziennikiem i gdy łapał ostatni, poprzedzony chrząknięciem oddech przed rozpoczęciem wykładu, wtedy wstał Karczewski.
    – Przepraszam, panie profesorze – wydukał głosem niezbyt pewnym siebie – chcieliśmy prosić o podpis, o… właśnie tu – pokazał palcem, wyciągając rękę z arkuszem w kierunku stolika.
    Klasa zaszemrała.
    – O co chodzi? – zapytał Sawicki, pochylając się bliżej ławki.
    – O podpis – powtórzył już wyraźniej Karczewski – prosimy pana…
    Wytrącony z trybu Sawicki przerwał mu:
    – Czy to jest jakaś sprawa związana z lekcją?
    – Nie – wysłowił się wreszcie jasno Karczewski – prosimy pana profesora o podpisanie protestu.
    – Aha – odrzekł Sawicki, zorientowawszy się dopiero, o co z grubsza chodzi. – Dobrze, załatwimy tę sprawę po lekcji. Przyjdź do pracowni, chłopcze, a teraz nie przeszkadzaj, usiądź. Proszę o ciszę – zwrócił się do uczniów, wśród których nie ustawał szmer, normalnie nie mający miejsca na lekcjach chemii.
    – Co to się z wami dzisiaj, moi drodzy, dzieje? – popatrzył z niezadowoleniem na klasę – jesteście tacy niespokojni…
    Wówczas podniósł się Drobner. Twarz jego wyrażała niebywałą powagę, nawet bez odrobiny jej zwykłego wyrazu. Ukłonił się grzecznie.
    – Bardzo przepraszam – rzekł dość cicho, ale z dokładnie wyakcentowanym naciskiem – prosilibyśmy jednak, żeby pan profesor był łaskaw podpisać nam tę petycję. Już wszyscy to uczynili.
    Ze zmarszczek na twarzy Sawickiego utworzyła się gruba fałda. Okulary zsunęły mu się.
    – Nie rozumiem. Przecież powiedziałem, że na ten temat będziemy rozmawiali po lekcjach. Ja bardzo proszę o zajęcie miejsca i odłożenie chwilowo tego arkusza. Lekcja nie jest stosowną porą na załatwianie spraw, które nie mają z nią związku.
    W klasie zapanowała niezmącona cisza.
    Drobner patrzył na Sawickiego nieporuszonym wzrokiem; rzekł tym samym tonem:
    – Jeżeli prosimy pana profesora o złożenie podpisu teraz, to znaczy, że nam na tym zależy. Widocznie musimy go mieć przed końcem lekcji – dodał z naciskiem. – Na złożenie podpisu potrzeba tylko kilku sekund.
    Twarz Sawickiego powlekała się powoli purpurą. Załamania i zmarszczki przybierały stopniowo odcień fioletowy.
    – Zwracam ci uwagę – odparł głosem opanowanym, który tylko drżał nieco – że zachowanie twoje jest nieodpowiednie. Może usiądziesz jednak i zechcesz nie zatrzymywać wykładu, przez co narażasz na stratę całą klasę.
    Fizjonomia Drobnera uległa nieznacznemu odprężeniu.
    – Więc pan profesor odmawia złożenia swojego podpisu?
    Wypieki ustąpiły z twarzy Sawickiego, która pokryła się z kolei sinawą bladością. Odparł spokojnie:
    – Przez siedemdziesiąt lat życia, mój drogi, nie podpisałem niczego, z czym nie miałbym możności najpierw dokładnie się zapoznać. Lecz skoro wam przeszkadzam, proszę, załatwcie sobie swoje sprawy. – Pomyślał chwilę, jakby wahał się, a następnie wziął pod pachę dziennik i wyszedł.
    Drobner stał kilka sekund, po czym odrzucił włosy wierzchem dłoni, chwycił energicznie arkusze i też opuścił klasę, nie obejrzawszy się za siebie. Teresa śledziła go rozszerzonymi źrenicami. Uczniowie nie poruszyli się z miejsc. Do końca lekcji nikt się w klasie nie zjawił.
    Co, gdzie i w jaki sposób rozgrywało się po tym nieprawdopodobnym do pojęcia zdarzeniu nikt nie mógł się dowiedzieć. Zawiodły najwymyślniejsze środki najbardziej nowoczesnego wywiadu. Wszystko, co dało się stwierdzić, to tyle, że Sawicki po opuszczeniu klasy przebywał długo w pracowni, a gdy z niej wyszedł i szedł przez całą długość korytarza, pokasływał i chrząkał, co mały Wojtulewicz z pierwszej „b", będący tam akurat, uznał za objaw niezwykły. „Zaraz po tym – relacjonował Wojtulewicz – wpadłem na dyra, bo wyszedł z gabinetu znienacka, a on jak na mnie ryknie: co tu jeszcze robisz?! I jak zacząłem się tłumaczyć, wrzasnął: ‘milcz, smarkaczu!’ i grzmotnął mnie po gębie. Gdybym poskarżył się rodzicom, to by zobaczył, czy by był dyrektorem… Ale machnąłem ręką – dokończył wielkodusznie Wojtulewicz – chociaż mnie jeszcze morda trochę boli. Ja tam do niego złości o nic nie mam, a przecież sam widziałem, w jakim on był stanie. Dlatego mu daruję…”
    Relacja Wojtulewicza niewiele wniosła do sprawy. Jedynie się domyślano, że Drobner miał z dyrektorem rozmowę poufną. Bombardowano Teresę, ale Teresa milczała, a nawet reagowała niegrzecznie. Młodzież nie przypuszczała nawet przez chwilę, żeby podobne zdarzenie miało przeminąć bez echa. Jakoż niebawem strategia zaczęła się rozjaśniać. Drugiego dnia na dużej przerwie Malecki podał wiadomość, że nieobecny rano Drobner, który ostatnio często bywał nieobecny, przechadzał się w tym czasie po korytarzu na parterze z jakimś nieznanym facetem. Że rozmawiali o Sawickim, było dla wszystkich pewne. Nazajutrz po zagadkowej przechadzce Drobner zgromadził kolegów z klas drugich. Sam nie zabierał głosu. Wyręczał go w tym Karczewski, który podkreślił z naciskiem, że tylko do klas drugich, które uznaje się już za dorosłe, pozwala sobie wystąpić tak otwarcie, zresztą w imieniu całej organizacji szkolnej. Wielkie zasługi profesora nie zmieniają faktu, że jest on stary, zdziecinniały i nie można od niego wymagać wczucia się we współczesność. A zatem coraz częściej może się stawać powodem nieporozumień, a szkoła terenem podważającym zarządzenia władz. Na zakończenie dodał, że szacunek pozostaje szacunkiem, ale życie jest życiem. Jednostka kłopotliwa, choćby i zasłużona, musi ustąpić, więc przypuszczalnie Sawicki przejdzie niebawem na emeryturę. Ponieważ jednak – mówił nadal – w obecnej Polsce ogół jest trybunałem najwyższym, dlatego będzie właściwe, żeby zebrani podpisami potwierdzili odpowiedni dokument. Dokument ów Karczewski podsunął pierwszemu z brzegu. Wypadła to akurat Teresa, która złożyła podpis ze śmiertelnie poważną miną. Wszyscy milczeli, zapatrzeni w czarne pulpity i składali jeden po drugim podpisy na podsuwanym arkuszu. Nikt tak jakby nie spostrzegł, gdy Zuza ująwszy kartkę, ważyła ją przez chwilę w dłoni, po czym z rozmachem wyrzuciła przed siebie. Kartka na moment zawisła w powietrzu i przefrunąwszy nad stołem, znalazła się pod nogami stojącego nieopodal Alfreda. Zuza patrzyła na niego z wyrazem nieopisanej wzgardy, do jakiej tylko zdolna była jej pełna, jasna twarz. Kilka piegów na nosie zalśniło. Uniosła się i wsparła na rękach o pulpit.
    – Ty świnio! – wyrzuciła ze siebie z pasją – myślałeś może, że ja się będę paskudziła dla waszych drańskich machinacji? – aż się zamachnęła i wychyliła głębiej tak, jakby chciała plunąć. – Wszyscy jesteście świnie, niewarte Sawickiego pocałować w piętę. Ja mam gdzieś wasze zasrane opinie.
    Następnie, nie zwracając uwagi na głupie miny swych kolegów, spakowała rzeczy i wyszła. Parę osób poruszyło się z miejsc. Drobner, jak gdyby nigdy nic, podał od nowa kartkę, mówiąc:
    – Kto jeszcze sobie życzy, to proszę.
    W minutę potem, gdy już zebrani się rozeszli, Grotówna mówiła do Steckiej:
    – Ta Łuczak to mi zaimponowała. Ona ma świętą rację. My jesteśmy faktycznie świnie. Co komu zrobił Sawicki? Że chciał nas nauczyć porządnie, tośmy mu za to tak się odwdzięczyli? Czuję się jak ostatnia łachudra; sama sobie ręki nie podam, rozumiesz? Wiesz? – powiedziała nagle – lecę ich dogonić. Muszę wycofać swój podpis.
    – A leć – odparła Stecka, zawiązując czapkę pod szyją. – Ja nie mam powołania do lizania znaczków na poczcie. Ja nie jestem Łuczak. Nie mam rodziny z zasobami, która wszystko podtyka pod tyłek, nie wyłączając męża. Jeszcze mi tego potrzeba, żeby przez jakieś głupoty studia diabli wzięli. Muszę się dostać na stomatologię, choćby to całe gimnazjum miało się rozlecieć. Mam ponieść konsekwencje za to, że ktoś nie może przygiąć pleców? Ja świata nie stworzyłam ani go nie urządzam. Niech się wstydzą ci, co powinni. Jestem za biedna na tak kosztowne gesty. Trudno, w życiu tak było, jest i będzie, że biedny człowiek, żeby żyć, musi się dostosować do warunków, bo inaczej zdechnie. A jeśli chcesz koniecznie wiedzieć, co o tej sprawie tak naprawdę myślę, to ci powiem, że Drobner to mu tylko zapłacił, bo on się jednak go czepia, choć niby taki sprawiedliwy. Co mogą zresztą zrobić człowiekowi w tym wieku? On już swoje przeżył. Mam się dla niego poświęcać? A niby z jakiej racji? Też wymagania… Stuknij się!
    – To ty się stuknij!
    – Głupia…
    – Wariatka…
    Po tej wymianie ukłonów obydwie przyjaciółki, każda innymi drzwiami, opuściły klasę. W szkole zaległa głucha, popołudniowa cisza. Ławki, na twarzach których zastygły czarne atramentowe łzy, trwały najbardziej niewzruszonym bytowaniem martwych przedmiotów.
    Ance coraz bardziej dłużył się czas leżenia i nie szło jej nawet czytanie. (...) Rano, wbrew woli matki, udała się do szkoły. W pobliżu gmachu spotkała Magdalenę, która najzwięźlej jak tylko potrafiła, opowiedziała jej zaszłe wypadki. Podnieciła się tylko na końcu.
    – Wiesz, że nie mogę pojąć, o co chodziło Sawickiemu? Rozumiem zachowanie innych, tym bardziej, że teraz to już dokładnie ich znam, ale jemu doprawdy się dziwię. Zgadzam się, że jest stary i że ma swoje zasady. Ale o co on właściwie zawalczył? O osobistą godność? Czy on doprawdy nie dostrzegł, że większość ludzi w tym kraju podobnych pojęć po prostu nie rozumie? Że dla tych ludzi on jest najzwyczajniej śmieszny? Chciał z Drobnera uczynić subordynowanego ucznia? On chyba rzeczywiście nie jest psychologiem, albo ma już faktycznie starczą sklerozę…
    Anka milczała posępnie.
    – Jeszcze w nieszczęściu szczęście, że choć ciebie przy tym nie było, bo by to pewnie się skończyło o wiele gorzej. Coraz częściej dochodzę do wniosku, że ludzie w tym narodzie są nienormalni. Może poidiocieli przez tę wojnę? Jak mogło dojść do czegoś podobnego? No, sama powiedz…
    Ale Anka milczała. Być może nie słuchała ostatnich słów Magdaleny. Przed oczyma stanęło jej widmo zeszłorocznego zlotu. Przypomniała sobie dokładnie odniesione tam wrażenia, jakże jeszcze dziecinne. Od tego czasu w jej życiu wiele się zmieniło. Świat wyobraźni zastąpili ludzie realni, rzeczywiści, z którymi gdy się pragnęło mieć cokolwiek wspólnego, trzeba się było godzić na jakieś kompromisy…
    Godziny wlokły się ciężko przez chmurny, wietrzny dzień. Z rana paliło się światło, którego żółty blask tworzył z szarością okien przykry dysonans brudnych cieni. Podobnym nurtem wlokły się i myśli. Wydało jej się naraz, że wszystko, co się stało, musiało się stać, a tamte naiwne lęki o ludzi niedostosowanych miały proroczą siłę przeczuć. Nienasycona teraźniejszość czyściła sobie pokład. Wywalała za burtę wszystko, co przeszkadzało jej płynąć. Nieważne czyim kosztem i nieważne dokąd, aby prędzej i dalej, i jak najmniejszym wysiłkiem.
© 2004-2023 by My Book
×