Na przyjęciu imieninowym u swojej nowej przyjaciółki, Zosi, poznała młodego, przystojnego pilota i choć gustowała w brunetach, on, ciemny blondyn, spodobał się jej od razu. Miał ładne, niebieskie oczy i miły uśmiech, w którym pokazywał dwa rzędy równych, bardzo białych zębów. Podobne uzębienie miała jej matka i to spostrzeżenie nasunęło się Lusi w pierwszej chwili, gdy przedstawiając się jej, miło się uśmiechnął. Spodobali się sobie nawzajem od pierwszego momentu i coś między nimi zaiskrzyło.
– To jest jak z bajki – opowiadała później matce. – Wiktor jest wspaniałym człowiekiem i czuję się taka szczęśliwa, mamo.
– Cieszę się, Lusiu – odrzekła Anna, przytulając córkę, ale coś nie pozwalało jej czuć pełnego zadowolenia. Jakaś obawa o przyszłość jej dziecka, może niepokój podyktowany intuicją, czy przywołane pamięcią słowa, które kiedyś usłyszała od starej wróżki, kiedy Lusia była jeszcze niemowlęciem: „Najmniej szczęśliwym będzie twoje najmłodsze dziecko”; to wspomnienie nie pozwalało jej teraz w pełni podzielać radosnych emocji. Żałowała, że w ogóle rozmawiała wówczas z tą starą kobietą. Może te jej wróżby wcale się nie spełnią, a tylko niepotrzebnie zakłócają spokój.
– Zaproś tego swojego Wiktora do domu i przedstaw go nam – zaproponowała, odsuwając się nieco od córki. – Będzie ku temu okazja. Niedługo są moje imieniny, więc zaproś go na ten dzień w moim imieniu. Myślę, że tato także się z tego ucieszy.
Nadszedł dzień imienin Anny. Odświętnie przygotowany stół czekał na przybycie gości. Jan, ubrany już w ciemnoszary garnitur, poprawiał krawat przed lustrem w holu, a Anna w swojej ulubionej sukience w bordowym kolorze wkładała buty w podobnym odcieniu. Była trochę podniecona oczekiwaniem na gości. Wyprostowała się po założeniu pantofli, kiedy podszedł do niej Jan.
– Jak się czujesz, kochanie? – spytał, wyczuwając jej podekscytowanie. – Nie denerwuj się, wszystko pięknie przygotowałaś – powiedział, przytulając żonę.
– Ty też dużo zrobiłeś, dziękuję za pomoc – odpowiedziała, a on przytulił ją mocniej i pocałował w usta.
– Bardzo ładnie wyglądasz – ocenił. – Ciągle jesteś bardzo atrakcyjną kobietą, nie sposób nie być o ciebie zazdrosnym – zażartował.
– Starzejemy się razem i nadal będę cię kochać, gdy będziesz już stara i pomarszczona, a ja będę taki sam jak ty, i myślę, że to jest naszym szczęściem – nasza rodzina i… – w tym momencie usłyszeli dzwonek u drzwi wejściowych oraz hałasujących braci bliźniaków, Krzysia i Karolka, oraz uspokajających ich Janeczkę i Roberta, rodziców kochanych łobuziaków. Po kilku minutach pojawiła się rozpromieniona Lusia z Wiktorem, trzymającym w rękach wielki bukiet kwiatów.
„Stanowią naprawdę śliczną parę” – pomyślała Anna, gdy ich zobaczyła. Jan doznał podobnego wrażenia. Oboje młodzi byli uśmiechnięci, choć wyczuwało się, że Wiktor jest lekko spięty. Rozluźnił się jednak po przywitaniu i poznaniu obecnych. Zasiedli do stołu, a po posiłku i rozmowach na ogólne tematy Jan przyniósł butelkę czerwonego wina i napełnił lampki. Wówczas Wiktor wstał i zwrócił się do rodziców Lusi ze słowami: – Mam nadzieję, że nie zakłócę uroczystości imieninowych pani domu, gdy w tym momencie poproszę o rękę państwa córki – po czym odwrócił się do siedzącej obok niego Lusi, przyklęknął na kolano i powiedział: – Pragnę, Lusiu, abyś została moją żoną i proszę, odpowiedz, czy chcesz, abym został twoim mężem – ujął jej dłoń i pocałował. Ona siedziała najpierw zaskoczona z wypiekami na twarzy, a gdy chwilę trwała cisza i wszyscy oczekiwali na jej odpowiedź, rzekła spokojnie:
– Tak, kochany, chcę tego – a Wiktor wyjął z kieszeni marynarki małe pudełeczko, wyjął z niego pierścionek z rubinowym oczkiem i włożył jej na serdeczny palec.
– O! – krzyknął Karolek. – Ciocia Lusia się ożeni – zaczął klaskać w dłonie.
– Nie ożeni, tylko wyjdzie za mąż – poprawiła Janeczka.
– A ciebie, Karolku, i wszystkich tu obecnych zaprosimy na ślub – powiedział z uśmiechem Wiktor, wstając z klęczek i przytulając Lusię.
– Dziękuję, że mi ufasz – szepnął jej do ucha. – Kocham cię.
– Ja też – odpowiedziała prędko.
– Widzę, że mamy jeszcze jeden powód, prócz imienin mamy, do wzniesienia toastu – powiedział Jan, a Anna dodała:
– To bardzo miły dzień, dzień miłych niespodzianek.
– Ale kiedy, kiedy będzie ten ślub? – zawołał zniecierpliwiony Krzysio.
– No właśnie, kiedy będzie ten ślub? – zapytał jak echo Wiktor, zwracając się znów do Lusi. – Ja mogę być gotowy już jutro.
– Jutro, jutro – zawołali jednocześnie bliźniacy, a wszyscy się roześmiali.
– Nie wiem jeszcze kiedy, ale wiem gdzie – odparła Lusia. – Koniecznie w katedrze oliwskiej, przy akompaniamencie organów, których brzmienie jest niepowtarzalnie piękne. Jako podlotek biegałam do katedry i słuchałam koncertów w wykonaniu różnych artystów, gdy odbywały się festiwale muzyki organowej. Dostawałam wtedy z wrażenia gęsiej skórki.
– A więc do ołtarza będzie kroczyła gąska z gąsiorem – zażartował narzeczony.
– Nie wiem, czy byłeś już w naszej katedrze – zwrócił się do Wiktora Jan. – Jest tu mieszanina stylów: fasada rokokowa, wyposażenie wnętrz renesansowe, barokowe i rokokowe. W budynku poklasztornym zawarty został pokój w Oliwie po zwycięskiej bitwie ze Szwedami, a więc to historyczne miejsce.
– W ogóle mieszkamy w bardzo interesującym miejscu – wtrąciła Anna – mamy tu niedaleko bardzo ładnie położony na naturalnym terenie obszerny ogród zoologiczny.
– Nie lubię ogrodów zoologicznych, powinny nazywać się więzieniami dla zwierząt – zaprotestowała Lusia. – Tylko za jaką karę tam siedzą? Ludzie ciekawi są zobaczyć i podziwiać egzotykę tych zwierząt, ich wielkość, kolor i długość sierści, ale czy pokazuje się dzieciom, jakie mają smutne oczy i wyjaśnia dlaczego?
– Pamiętam, Lusiu – przerwała jej Anna – kiedy byliśmy pierwszy raz w ZOO oliwskim, ty zapytałaś, dlaczego te zwierzęta są w zamknięciu, a ja ci odpowiedziałam, że dlatego, aby nas nie pogryzły i zauważyłam, że ta odpowiedź ci nie wystarczyła, bo teraz wiem, że pytanie zadałaś mi w innym kontekście. Wtedy pomyślałam, że chciałabyś zbliżyć się do zwierząt, żeby je pogłaskać.
– A małpy, ciociu, małpy to są wesołe – zawołał Karolek.
– Po drugiej stronie naszej ulicy – wróciła do tematu Anna – jest bardzo ładny i zadbany park imienia Adama Mickiewicza z jego pomnikiem i wieloma ciekawymi miejscami: jest pałac Opatów, mały wodospad, stawy, po których pływają sobie kaczki i łabędzie, korsa kwiatowe i pięknie wystrzyżone aleje. Bardzo piękny ogród botaniczny i palmiarnia z wieloma okazami roślinnymi oraz spacerującymi dostojnie ptakami królewskimi – pawiami. Nieraz podnoszą i rozkładają swoje ogony, wyglądają wtedy wyjątkowo. Nie można czuć się znudzonym, spacerując po naszym parku nawet kilka godzin.
– Wiktorze – zwróciła się do niego Lusia – koniecznie musisz poznać bliżej Oliwę, pokażę ci wiele miejsc moich zabaw z okresu dzieciństwa, na przykład stary młyn czynny od XVI wieku do dziś.
– A tobie, Lusiu – odpowiedział Wiktor – pokażę moje miasto, Sopot. Piękną plażę z największym drewnianym molo na świecie, park nadmorski, tor wyścigów konnych i Operę Leśną. A więc zanim będziemy zwiedzać inne miasta, zaczniemy od sąsiadujących ze sobą Oliwy i Sopotu. W podróż poślubną chcę cię zaprosić w takie miejsce, jakie wybierze nam sam los – zaproponował – rozwiesimy na ścianie mapę Polski, a tobie zawiążę oczy szalikiem i wtedy rzucisz lotkę „na ślepo”. Gdzie trafisz, tam pojedziemy. Chyba że wolisz inne, konkretne miejsce, w którym chciałabyś spędzić nasz miodowy miesiąc.
– Będę rzucać lotką – zaśmiała się – lubię niespodzianki.
Kilka miesięcy później odbył się ślub Lusi i Wiktora, po którym zamieszkali razem w jego dwupokojowym mieszkaniu w Sopocie. Rodzice Wiktora przebywali od wielu lat w Stanach Zjednoczonych, w Nowym Jorku, i nie mogli przybyć na uroczystości ślubne syna.
Leżeli na pustej o tej porze plaży, a słońce ogrzewało ich ciała, przyjemnie rozleniwiając.
– Jeszcze wczoraj rano nie wiedzieliśmy, że tu będziemy spędzać nasz miodowy miesiąc – powiedziała Lusia, mrużąc oczy przed promieniami słońca. – Rozewie jest miejscem, w którym jestem po raz pierwszy w życiu i cieszę się, że jestem tu właśnie z tobą, Wiktorze.
– Ja też cieszę się, że jestem tu właśnie z tobą i także po raz pierwszy w życiu – uśmiechnął się i pochyliwszy się nad nią, pocałował w szyję. – Sama ustrzeliłaś to miejsce – dodał – to najbardziej wysunięty na północ punkt na przylądku.
– A więc jesteśmy na końcu Polski, albo raczej na szczycie; na szczycie nadmorskim – odpowiedziała.
– Chodź, zobaczymy, czy nasz szampan się schłodził – powiedział, wstając z koca. Pociągnął ją za rękę w kierunku brzegu, gdzie zakopana była w piasku butelka.
– Może jednak najpierw zobaczymy, czy woda jest zimna? Jeśli nie bardzo, to trochę popływamy.
– Kto pierwszy w wodzie? – zerwał się do biegu Wiktor i rzucił się w fale.
– Ojej! – jęknęła, stąpnąwszy na ostry brzeg skruszonej muszelki i zatrzymała się, aby rozetrzeć obolałe miejsce na stopie, po czym ruszyła za Wiktorem. Nagle od strony wejścia na plażę usłyszała szczekanie psa. Odwróciła się i zobaczyła nadbiegającego ku niej młodego wilczura niemieckiego, a za nim mężczyznę z kagańcem i smyczą w ręku.
– Rex! – zawołał z daleka. – Proszę się go nie bać.
– Nie boję się psów – odpowiedziała, gdy zbliżył się do niej. – Jestem tylko czujna, ale widzę, że pański pies jest żądny zabawy.
Mężczyzna około trzydziestoletni, jak go oszacowała, był wysoki i przystojny, ale nie ładny – bardziej pasowałoby tu określenie: interesujący – o prawie czarnych włosach, z lekką łysiną czołową; ubrany był w krótkie spodenki i koszulkę polo. Sandały trzymał w ręce.
– A, to pani! Właściwie spodziewałem się, że tu państwa zastanę, bo na parkingu przed plażą widziałem czerwonego opla, którym przyjechaliście państwo wczoraj wieczorem do hotelu mego ojca. Przez okno widziałem państwa wysiadających z samochodu, a tu przychodzę z Reksem, aby się wyhasał – powiedział jakby usprawiedliwiająco, że zakłóca spokój. – Kamil Bielecki jestem – skłonił lekko głowę i spojrzał na rękę Lusi, którą wyciągnęła w jego stronę.
– Lucyna Zakrzewska – podała mu dłoń. – Mój mąż poszedł popływać.
– Tu nie mamy zbyt wielu atrakcji turystycznych – stwierdził – ale jest w Rozewiu latarnia morska imienia Stefana Żeromskiego, w której jest małe muzeum poświęcone jego pamięci. Z latarni można podziwiać widok okolicy i Półwysep Helski. Gdyby państwo czegoś potrzebowali, służę pomocą – zakończył.
– Dziękuję za życzliwość – odrzekła. – Myślę, że też pójdę trochę popływać, jeśli woda nie jest zbyt zimna.
– A więc życzę państwu miłego dnia i do zobaczenia. Ukłony dla małżonka – dodał odchodząc. Przywołał psa uganiającego się za mewami i odszedł.
Stała nad brzegiem, wypatrując Wiktora.
„Gdzież on mógł odpłynąć tak daleko, że go nie widać?” – pomyślała. Może wyszedł już z wody, kiedy rozmawiała z mężczyzną. Rozejrzała się dookoła, ale nie było go jeszcze, na plaży była sama. Zaczęła się czegoś bać. Chodziła wzdłuż brzegu coraz prędzej, po chwili już biegała, nawołując Wiktora drżącym głosem, a odpowiadał jej tylko groźny szum morza...