[stron_glowna]
0 książek
0.00 zł
polskiangielski
Książki papierowe i ebooki
Tętno
Tętno
Leon J. Chrapko
Wydawca:My Book
Format, stron: A5 (148 x 210 mm), 143 str.
Rodzaj okładki: miękka
Data wydania:  styczeń 2006
Kategoria: powieść
ISBN:
83-89770-36-9
20.00 zł
ISBN:
978-83-7564-094-6
17.50 zł
FRAGMENT KSIĄŻKI
       Tego dnia wczesnym rankiem wyruszył do miasta, Stefanek lekko niedomagał. Ustalili z żoną, że pójdzie do apteki, kupi lekarstwa oraz trochę drobiazgów niezbędnych w domu. Z kolonii naftowej do Borysławia było zaledwie trzy kilometry. Wyszedł wcześnie rano, tak by zdążyć przed rozbudzeniem się syna i żony. Dzień wcześniej byli u nich sąsiedzi. Przy małym poczęstunku opowiadali sobie różne nowinki, takie sąsiedzkie pogaduszki, o tym, jak to inni żyją, gdzie pracują, kto z kim się ożenił. A to, że Drużbyk wysłał syna do Austrii, pop z sąsiedniej wsi gdzieś znikł. Tak zeszło im całe popołudnie ostatniego dnia sierpnia, jakoś nikt nie wspominał o zbliżającej się groźbie.
    Bałunowie dość często zachodzili do Hnatów i odwrotnie. Także w święta Bożego Narodzenia Hnat z rodziną przychodził do Bałuna, a oni na greckokatolickie do Hnatów. To były dobre dni, wieczory świąteczne, przebierańcy, gwiazda i szopki, nawet takie z ruchomymi lalkami. Chłopcy wybierali domy, gdzie dużo dziewcząt, zabawy kończyły się o białym świcie, gdzie mróz tęgi i pod nogami raźno skrzypi. Do Przemyśla jeździli często, tam była rodzina, Stefanek chodził do liceum. Mieszkał u ciotki niedaleko katedry.
    Żona prosiła, by nie marudził i postarał się szybko wrócić do domu. Mieli przygotować Stefankowi trochę drobiazgów do szkoły, odzież i dla ciotki dobrego miodu. Ciotka lubiła ten pachnący miód z borysławskich sadów.
    Łąki rozsypały się soczystym kwieciem, zdjął buty, lubił czuć na stopach chłód porannej rosy. Wybierał najwyższe trawy, soczystość kwiecia, cudowna woń łąki. Bociany na Zagajach tak wcześnie, biel z czernią i dostojność, pięć, dziesięć, spore stadko. Wszedł w sosnowy zagajnik, w horbkach znachodził zawsze parę dorodnych borowików. Tym razem ktoś zrobił to wcześniej, tylko obierzyny korzeni, kilka przewróconych gąsek. Jest i kania. Już domy przedmieścia, opłotki, sad, błotna ulica, kilka małych sklepików żydowskich. Zaniepokoił się, to miasto było inne niż zwykle. Ogłuszający szum unosił się w rozgrzanym powietrzu, rozrywał ciszę i przewalał groźnie przez wąskie ulice. Ten odgłos niepokoił. Miasto było puste. Jeszcze mocniej zacisnął w ręce szelkę plecaka, przyspieszył kroku. Kiedy dochodził bliżej dworca kolejowego, szum narastał. Przystanął, nasłuchiwał. Pobiegł wąską uliczką w pobliże dworca. Tam, gdzie kończyła się aleja lip, na szerokim placu przydworcowym przelewał się tłum. Stanął przy barierce odgradzającej plac od torów. Obawiał się, by falująca masa ludzi nie porwała go. W wąskim przejściu łączącym plac z targowiskiem działy się niesamowite sceny. Fala ludzka z ogromną siłą parła na metalowe bariery. Krzyk wołających o pomoc mieszał się z przekleństwami. Ci, co nie zdążyli w porę usunąć się z przejścia, taranowani byli przez następnych. Za barierą tłum rozsypywał się wzdłuż stojącego pociągu. To wyścig o miejsce w pociągu donikąd o kawałek stopnia lub skrawek dachu. Pociąg stał, fala ludzi zalewała jego chłodną masę, przyklejała się do obojętnego metalu, martwiała, potem znów pęczniała pomrukiem gniewu lub niepewności. Parowóz to znikał za kłębami pary i dymu, to znów się pojawiał, a masa ludzka walczyła o miejsce do podróży z nadzieją. Otępiający ból i zgrzyt pyłu w zębach, potem już tylko dwa, może trzy przystanki.
    – Ty jeszcze tu, nie zabrali na front?
    – Mego brata wzięli wczoraj.
    – Dokąd ten pociąg jedzie?
    – Do Berlina!
    – Pocałuj mnie w d… ty chamski ryju!
    – Ona jeszcze wczoraj jadła paszteciki u Taubenfelda.
    Nagle z północnej strony, tam gdzie kończy się lipowa aleja, nadleciały trzy samoloty. Nisko, tuż nad drzewami, potem zatoczyły łuk i znikły za szczytem góry. Tłum znieruchomiał, ktoś krzyknął;
    – To nasi!
    I znów ten przejmujący warkot, tym razem z przeciwnej strony, nasilający się, głębszy. Nadleciały od rzeki, jest ich więcej. Teraz lepiej widać małe punkciki na tle błękitnego nieba. Punkciki rosną, zbliżają się lotem koszącym nad nieruchomy pociąg, tną seriami karabinów maszynowych w tłum, pociąg. Potem coś szarpnęło powietrzem i kłęby czarnego dymu uniosły się nad dworcem. Tłum rozsypał się na boki. Bałun porwany ludzką masą zatrzymał się obok starych magazynów. Na opustoszałej ulicy samotny mężczyzna pochyla się nad brukiem, nagle unosi ręce w górę i krzyczy. Zapada zmrok. Ktoś biegnie pustą ulicą, woła;
    – Gdzie jesteś, Genowefo!
    Potem już tylko chłód wieczoru i nienaturalna cisza.
    Opuścił to miejsce w milczeniu, z obrazem strachu i śmierci w oczach. Szedł wąską ulicą do świateł, które migotały w ciemności. Już bez zaciemnienia przed następnym nalotem.
    – Teraz szybko do domu, tam oni i…
    Nie chciał myśleć, co może zastać w domu, biegł, jak tylko nadążało jego serce. Obok Sztercla głęboki lej, jeszcze dymiący, groźny. Duży pies wybiegł z palącej się stodoły, ogon podwinięty pod przygarbiony tułów. Bałun nie oglądając się wstecz, biegł do utraty tchu. Na pastwiskach zatrzymał go wojskowy patrol.
    – Stać, ani kroku dalej!
    – Ki diabeł, ja przecież do swoich.
    – Nie gadać, dokumenty!
    – Dokumenty, dlaczego, ja tylko po zakupy. Dziecko chore i…
    – Panie poruczniku, ten facet jest z kolonii, znam go!
    – Dobrze, kapral was zna, gdzie macie przydział?
    – Do Drohobycza.
    – Zgłosić się tam natychmiast.
    – Tak jest, panie poruczniku.
    – Nie marudźcie, szybko do domu i w mundur.
    Młody porucznik, kapral i szeregowy zniknęli w pobliskim sadzie. Bałun jeszcze nie ochłonął, stał przez chwilę, patrząc za oddalającym się patrolem.
    Teraz dopiero dotarła do niego myśl:
    – To naprawdę wojna, Jezus, Maria, dlaczego!
    Nie ma już wojny, nie ma generałów. Nie ma lotnictwa i niespodziewanych żądeł z niewinnego błękitu. Nie ma już trupich czaszek na wyniosłych czapach. Teraz jest strach, tajemnica lasu, pnia, stogu siana. Teraz strzela każdy dom i każdy krzak, nawet ziemia nie boi się strzelać. Nie ma już Bodziów, Hnatów i Melanii, jest Wasyl, Hryń i drut kolczasty, jest też druga dusza i tęsknota za nieznaną ojczyzną, może inną, wymyśloną przez tych, co w skórzanych kurtkach i tych, co z Bogiem w aureoli ikonnej. Ja syn – to w kościele, ty córka – to w cerkwi. On Dymitr, ty Zofia i chrzcielnic kropidło, sława Bohu i bądź pozdrowiony, Panie Boże. Na wiki wikiw Amin, jam jest ten, co z Wołoszy, na ziemi Lachów dom i ten z kolonii Schwarcenberga. Jam ziemia tygiel, kręcę się powoli, lecz jednak się kręcę, a ty, człowiecze marny, pięść w pięść, oko w oko, potem już tylko pustka. Czy drobiny prochu też się gryzą, brzozy szumią pieśń poranną, jam jarzębina liściem szerokim, czerwoną barwą, krwią z zapomnienia. Cisza, chłód ogarnia całe ciało. Ręce cierpną na blacie stołu. Tam Stefanek. Przestrzeń błękitnieje za chłodną kratą okna. Już kilka godzin w tej przestrzeni, bez nadziei odszukania bliskich, poszarpane wnętrze, jakiś nowy pomysł, komunizm, banderowcy. Z tej nocy trudno będzie wyjść, sen, bezkształtne masy, zapach kadzidła i dymu palonych ciał. Pociąg, ludzie w mundurach wprost ze stacji, potem kapitan i młodzi, różnie, w mundurach i bez, z opaskami biało-czerwonymi na rękawach. Wszystko się urywa, zapada w nieznaną czerń, niepokój zamienia się w drganie powiek. Chcą wyrwać go ze snu, ramię drga szarpnięte mocno, ponownie ból. To już ostatni przystanek, może tam czego chcą od niego. Wstaje automatycznie, otwiera oczy i widzi młodego człowieka, potem światło w oczy, zrywa się, biegnie w smugę światła z krzykiem na ustach.
    – Nie! To dzieci, małe dzieci!
    Młody człowiek w mundurze cofa się pod ścianę, wzrok kieruje na drzwi. Bałun oparty o parapet okna ciężko dyszy, spocona twarz opada na pierś.
    – Co jest, jesteście chorzy? Szef z wami chce rozmawiać.
    Bałun nie reaguje na wezwanie, jest daleko. Odwraca się w stronę okna i nagle z jego krtani wydobywa się przeraźliwy krzyk, potem cichnie; mężczyzna zasłania twarz. Stoi w bezruchu, znów krzykiem wypełnia małą celę, nagle ku zaskoczeniu człowieka w mundurze, biegnie do drzwi. Masywna postać Bałuna odtrąca na ścianę żołnierza. Z rozpiętej marynarki wypada fajka, toczy się z łoskotem po brudnej podłodze i niknie pod pryczą. Bałun z rozpędem wpada w ciemny korytarz, ktoś krzyczy.
    – Zatrzymać!
    Bałun mija wszystkich, dobiega do drzwi, chwyta za klamkę, trzask i stalowe kraty zatrzymują szaleńca. Wciska twarz między zardzewiałe pręty i woła:
    – Oddajcie mi mego syna!
    
        
© 2004-2023 by My Book
×