Kraj był zwykły, wręcz powszedni, taki ot – z encyklopedii. Miał i obszar, i powierzchnię, minerały i zasoby, i historię bardzo dumną. Zwykli ludzie tam mieszkali – i jak my, patrzyli czasem w ciemne niebo z miną durną. Jedno ich różniło troszkę. Ach!… Ta różnica wręcz rozczula – zamiast rządu mieli króla. Wszyscy byli tam spokojni, pracowali dla postępu – i od lat nie było wojny. Kraj był piękny, ludzie dobrzy. Świat poznali – ten daleki i ten bliski, ten malutki, co pod lupą tylko widać. Zajmowali się nauką i kłaniali się sąsiadom, nie gardzili także sztuką. Znali swoje słabe strony, mieli swoje szczytne cele, a o sobie i o innych mawiali: obywatele! Poznać chcieli i poznali różne fale i cząsteczki, pyłki, kwarki i z tych kwarków – tralalalki! Zrozumieli prawie wszystko! Małe ciupki tej materii, co to wszystko się z nich składa, też odkryli. I na cześć swojego króla nazwali je sobie „trulla”.
Stolicę swą mieli zieloną, śród drzew całą, u rzeki – rzeka zaś Mądra się zwała ze starego nadania. Szeroka była jak morze i jak znak zapytania rzucona na dolinę (bo taki to kształt miała). Kropką pod tym znakiem było miasto główne, dla mieszkańców jedyne, lecz po prawdzie typowe: metryką stare, ludźmi młode – ot, miasto handlowe!
Zamek godny króla górował nad portem, mury miał wiekowe, środek współczesny – król bowiem, jak i poddani, na wskroś był nowoczesny. Król był królem! Z wyglądu. Nie narzucał swej racji, aż szeptali złośliwi, że kocha się w demokracji. Bo taki był Trulla Dziewiętnasty z prastarej dynastii.
– Praca! – mawiał. – I tradycja! Król tego się trzyma!
Jednak od korony co innego wolał. Bycie mężem i ojcem – jednym słowem: rodzina! Niezbyt liczna, lecz pewna, łatwa do rachunku – królowa i królewna. Królowej dobrze nie znałem, kłamać nie zamierzam – znajdę inny sposób, by napisać o niej. Wyobraź sobie, przyjacielu, swoją mamę w koronie. Nie jest to chyba zbyt trudna zagadka, na pewno słyszałeś, jak o kimś mówią czule: to królowa matka!
Inna sprawa z królewną, ją znam znakomicie. Choć inne ma teraz imię, to nie uwierzycie, że w szczęsnych tych czasach, które opisuję, jej matka, królowa Magnolia, mówiła o niej:
– Moja Melancholia.
Bo była raz wesoła, raz smutna całkiem bez powodu i dziwił się dwór na takie humory i wszystkich męczyła ta zagadka:
– Skąd w tej rodzinie taka dziewięciolatka?
Ma urodę i szczęście, o koronie nie wspomnę. Zabawek całe góry, sukien pełne szafy. A ta się dąsa i straszy warty na murach, po blankach biegając na palcach. I tak śpiewa w rytmie walca:
Najbardziej lubię jesień,
gdy wiatr obłoki niesie
po modrym nieba oku.
I chciałam cię, mój losie,
tylko o to poprosić,
żeby następny wrzesień
też dał mi taką jesień.
I były jesienie piękniejsze niż lata, zimy urocze i wiosny jak kwiaty. Błogo płynęło życie Melancholii – jak pięciu księżniczkom, lub też jak kto woli, trzydziestu hrabiankom całkiem przeciętnym czy stu baronównom razem z sobą wziętym.
Tak można stopniować życia tego cuda, jedynym kłopotem była lekka… nuda. Nie bardzo złośliwa. Ta mnie strasznie złości, gdy kto nie docenia miłej normalności. To była zwykła nuda pospolita – ta, co i mędrca, i głupca dogania, a nawet króla zmusi do ziewania. Innych problemów nie miało królestwo, szczęśliwym zwane dla tego powodu, że niedogodności łatwo tam pokonywano przez uroczystości. Okazji rozmaitych kalendarz był pełen, lśniły czerwienią świąteczne stronice, a jeśli przypadkiem powodu do zabawy nie znali, to sobie szybko święto wymyślali. Były więc święta typowo państwowe, o źródłach tak dawnych w swojej dostojności, że ich nie pamiętał nikt z najstarszych gości, i święta młodziutkie, ulotne jak chwilki, zupełnie jakby jakieś świąteczne nowalijki.
Wszystko szło dobrze, za sprawą rozumu świat stał się malutki, potęgą techniki zwalczono odległość, ręka się z ręką poprzez wielkie morza mogła dosięgnąć, myśl z myślą się spotkać zupełnie legalnie, a wszystko to się działo aż dziw – wirtualnie! Czyli prawie naprawdę – tutaj wtrącę czule, że zapomnieli o diable w szczególe i nie pamiętali wcale, że słowo to znaczy również – n i e t r w a l e.
I rzecz się stała, której nie rozumiem, choć nie raz pierwszy, jak sięgam pamięcią, tak nam się zdarza w naszych biednych głowach, że pomyśleli duzi i najmniejsi:
– My już jesteśmy chyba najmądrzejsi?
W tej atmosferze powszechnej mądrości ktoś gdzieś daleko (ale nie zanadto, by wieść nie dotarła bardzo szybko do nich) doszedł do wniosku, że już umie wszystko, że wszystko naprawi i ulepszy wszystko i wszystkim pomoże. A zrobić to można łatwo, ot tak, jak się palcami strzela. Klik-klak!
Bardzo się ten pomysł spodobał na dworze, umysły tęgie (wraz z królem na czele), całego królestwa wszystkie mądre głowy zadufały się w sobie i nie dostrzegły, że coś złego się święci, bo pomyślały, że wystarczą same dobre chęci. I podnieśli ten pomysł jak na słońce motykę, wołając:
– Eureka! Ogromną musimy zbudować fabrykę!
Zbudowali. Powstawała ta fabryka z marzeń, chęci, ciężkiej pracy, mury rosły jak na drożdżach. Nim minęła czasu chwilka, nim nastały urodziny już dziesiąte dla królewny, sen się spełnił – sen przedziwny, co go śnił poeta rzewny kiedyś dawno przed wiekami – mogli ludzie się pochwalić tworzonymi tam rzeczami. Duma wszystkich rozpierała, w pychę jak balony rośli, takie to niesamowite fabrykowali rozmaitości!
A były tam:
Maści na rozum (by go przybywało), zabawki prześliczne, pneumatyczne kapelusze i rakiety kosmiczne, lekarstwa na urodę z gwarancją na skutki, cybernetyczni przyjaciele strojni w złote butki, naszyjniki przepiękne z zielonego groszku, niewidzialny telefon, dobry nastrój w proszku, liczby, co się zawsze sprawdzają w loterii, i składany argument, któremu w dyspucie nikt nie zaprzeczy – oraz wiele innych ssstrasznie cudnych rzeczy. Uroczyste wypadło otwarcie w same urodziny, przecinać wstęgę miała jubilatka, czyli nasza królewna. Lecz zdarzyła się wpadka – no bo szyld już był gotów, calutki ze złota, lecz ktoś na nim nabazgrał:
FABRYKA KŁOPOTÓW!