Za każdym razem, gdy uciekałam z mojego – powiedzmy sobie – poukładanego życia, zarówno dosłownie, w podróż, jak i metaforycznie, w silne emocje, wracałam jako francuska Janis Joplin w stylu wczesnych kolorowych filmów, tylko trochę bardziej elegancka. Nierzadko jako kolorowy ptak, z głową pełną nowych wizji, po raz kolejny starałam się przeorganizować świat, nad precyzyjnym układaniem którego spędziłam wcześniej długie wieczory, rozbijając potencjalny kierunek przyszłości, jak szklaną figurkę strąconą przez nieuwagę z półki przy zbyt energicznym wycieraniu kurzu. To było trudne: z jednej strony chciałam już być w miejscach, do których musiałam dopiero dojrzeć, z drugiej miałam w sobie ogień, który zabierał mnie w artystyczne przestrzenie marzeń i poetyckiej wrażliwości. Chciałam stabilności, domu, do którego mogłabym zawsze wracać, i przewidywalności, która pozwoliłaby tworzyć oczekiwania i plany, a jednocześnie pragnęłam być wolna, nie posiadać rzeczy materialnych, do których miałabym się przywiązywać, i tylko włóczyć się po życiu, próbując wszystkiego i nigdzie nie zapuszczając korzeni. Jedno burzyło drugie, więc czułam, że czas zdecydować, czemu chcę poświęcić więcej uwagi.
Postanowiłam więc być bardziej ostrożna i nie uciekać za daleko, najlepiej nigdzie. Ograniczyłam do niezbędnego minimum to, co mogło budzić silne emocje, zarówno te pozytywne, jak i negatywne, wierząc, że to najlepsze rozwiązanie, bym pozostała spokojna i ukierunkowana. Miałam w sobie wiele miłości i chciałam przełożyć ją na ludzi ogółem – pomagać im, wykorzystując moje talenty. Wtedy czułam się najbardziej spełniona. Wydawało mi się, że powinnam odłożyć siebie na bok, żeby móc w pełni zaangażować się w to, co dawało dobro innym. Przestałam więc śpiewać, wszystkie farby oddałam Rafaelowi, ekscentryczne ubrania w stylu Abby upchnęłam do starej skórzanej walizki, jakby z cichą nadzieją, że kiedyś jeszcze się przydadzą. Nie wychodziłam już z domu, ale byłam wdzięczna za możliwość spędzania moich dni na niesieniu realnej pomocy w pracy, która składała się z tłumaczenia wizyt lekarskich, przesłuchań policyjnych i zastrzegania kart bankowych. Kiedy nie pracowałam, nie rozstawałam się z siedmiusetstronicową książką z terminologii anatomicznej, więc czułam się zupełnie jakbym studiowała medycynę po angielsku. Pomagałam ludziom przełamywać barierę językową w sprawach, które były dla nich ważne, przy okazji niepostrzeżenie nakładając wiele barier na siebie.
Moje próby okiełznania artystycznego ognia, który uporczywie nie chciał zgasnąć, kosztowały wiele wysiłku i doprowadziły do tego, że moje życie przypominało bezustanne fale uderzające we mnie na przemian, zupełnie jak epoki literackie – serce, rozum, serce, rozum… Nigdy nie umiałam znaleźć złotego środka – dla mnie istniało tylko czarne albo białe. Nic pomiędzy.
Nie mogę powiedzieć, że było źle, bo miałam dobre warunki pracy i otworzyły się przede mną nowe możliwości, ale nie umiałam być do końca szczęśliwa. Tęskniłam za wieloma rzeczami, z których zrezygnowałam, choć wcale nie musiałam. Za pracą w kawiarni i polerowaniem szkła o dziesiątej wieczorem, za oglądaniem czarno-białych filmów przy kieliszku wina, gdy dawałam sobie jeszcze jakikolwiek wolny czas. Uwierzyłam wtedy w iluzję, że życie nie może być lekkie, żeby było wartościowe. Tak naprawdę tylko mój nawyk niewymuszonej radości z małych rzeczy ratował mnie od rutyny, nadając znaczenia codzienności, która nie do końca była taka, jaki początkowo był plan. Czasami budziłam się pełna lęku, nie chcąc wychodzić z łóżka. W inne dni musiałam wstawać szybko, w pośpiechu i natłoku obowiązków w głowie, obiecując sobie pomedytować później.
Pamiętam, że kiedyś zapytałam mamę:
– Miałaś taki moment, gdy zorientowałaś się, że nie jesteś już tą blondynką z gitarą, poetką, która wszystkim się wzruszała, bo musisz zająć się tyloma sprawami, że nie ma już na to miejsca w twoim życiu?
– Nie – odpowiedziała. – Wciąż trzymam gitarę pod łóżkiem w sypialni.
Wtedy nie mieściło mi się to w głowie. Nie potrafiłam tego wyśrodkować.
Na początku założyłam, że nie pojadę nigdzie tamtego lata, bo praca była ważniejsza, jednak z czasem uśmiech losu sprawił, że nadzieja na Lefkadę stała się moim słońcem, do którego wystawiałam twarz jak słonecznik w samotne sobotnie popołudnia. Soboty były moje – na wskroś moje. Wszyscy, z którymi mieszkałam, mieli pełno swoich spraw i wyjeżdżali na cały dzień, a ja zazwyczaj pracowałam – już hobbystycznie, jak wtedy twierdziłam. Uwielbiałam moją pracę. Zazwyczaj wtedy przychodziło mniej połączeń, więc mogłam snuć się po domu z mokrymi włosami po porannym prysznicu, nucąc ulubione standardy jazzowe. Latem i wczesną jesienią otwierałam na oścież balkon, by zaprosić na kawę rześki poranek i słyszeć ciche odgłosy ulicy, gdy czytałam w fotelu książkę o Nowym Jorku, tworząc w wyobraźni obrazy i wizje. Jednak takie pseudowolne soboty nie wystarczały, żeby choć trochę się wyłączyć. Dostawałam obsesji, bo nie znałam umiaru. Dobrze by było, żeby przynajmniej nie śniła mi się praca. Liczyłam na to, planując wyjazd do Grecji, choć miałam obawy, że umysł nie da mi się wyciszyć i zjedzą mnie wyrzuty sumienia za lenistwo, które było jakby synonimem odpoczynku w moim słowniku. Trzeba było spojrzeć prawdzie w oczy, nie mogłam tak dalej funkcjonować i miałam nadzieję, że przestanę. Nie spodziewałam się jednak, ilu cudownych przypadkowych odkryć dokonam na tej tajemniczej wyspie w pogoni za spokojem myśli, z lekkim oczekiwaniem przywrócenia sobie tej iskry szaleństwa, choć wtedy absolutnie bym się do tego nie przyznała.