Zwykła opowieść niezwykłych czasów, rozpoczynająca się na początku maja 1940 roku w jednym z pierwszych transportów kolejowych przyjeżdżających do KL Auschwitz, w którym przybył także i Bogdan Dobrzyński – wysoki, młody mężczyzna. Jego nieskrępowany niczym uśmiech podkreślał słowiańskie rysy twarzy. Czarne włosy oraz niebieskie oczy po matce miały wręcz magnetyczne przyciąganie. Zamieszkując tereny Generalnego Gubernatorstwa, został więźniem politycznym. Przetrzymywano go w alei Jana Chrystiana Szucha w Warszawie, gdzie przed wojną mieścił się Gmach Ministerstwa Wyznań Religijnych i Oświecenia Publicznego, zaadaptowany na potrzeby Gestapo. Szefem urzędu był SS-Hauptsturmführer Josef Meisinger. Bogdan trafił do referatu A, gdzie uznano go za wroga Trzeciej Rzeszy, za wymalowanie na fasadzie budynku zakazanych przez Niemców haseł przeciwko władzy niemieckiej.
Został osadzony w tak zwanym „tramwaju”. Cela bez okien, długa na siedem metrów, szeroka na cztery, w której stało osiem wiklinowych krzeseł, równo ustawionych przy murach celi. Co chwila zabierano jakiegoś ze współwięźniów na przesłuchanie, które najczęściej odbywało się na pierwszym i drugim piętrze więzienia, przy akompaniamencie radioodbiornika Telefunken ustawionego na pełną moc głośnika, by zagłuszyć odgłosy tortur, którym poddawano więźniów. Ich przeraźliwe okrzyki bólu budziły strach w sercach współwięźniów. Lecz dla Bogdana najgorszy był czas niepewności przed przesłuchaniem; nie znając pory dnia ani nocy, wyczekiwał swojej kolei. Godziny zdawały mu się całymi dniami, minuty godzinami, a sekundy minutami. Widok pobitych współwięźniów rodził w jego głowie obawy o dalszy los. Z natury Bogdan był stanowczy i zawsze wiedział, czego chciał. „Teraz masz za swoje”, pomyślał, lecz tę myśl szybko rozwiało wspomnienie muralu, którym się zachwycił przez krótką chwilę osobistego tryumfu – wymalowanym na jednym z budynków na ulicy Aleje Jerozolimskiej napisem: „Jeszcze Polska nie zginęła”, czerwoną farbą na białej fasadzie.
Tak był wtedy zajęty swoją pracą, że nie zauważył szybko zbliżającego się patrolu żołnierzy Wehrmachtu. Gdy jego dzieło było nieomal dokończone, zorientował się że jest w niemałych opałach. Jego uszu dobiegły bowiem przeraźliwe odgłosy niemieckiego nawoływania:
– Halt! Halt!
Bogdanowi na dźwięk tych słów nogi same poderwały się do ucieczki. Zdążył ubiec nie więcej niż dwadzieścia metrów, gdy usłyszał donośny wystrzał z mausera, lecz kula chybiła. Nagle zza rogu budynku jak spod ziemi wyrósł przed nim pieszy patrol w szarych mundurach, z którym zderzył się tak mocno, że czarny zamszowy kapelusz, który miał na głowie, upadł na bruk.
Szeregowiec krzyknął: Hände hoch!, mierząc do niego z broni maszynowej, Bogdan poczuł mocne szarpnięcie za skórzaną kurtkę. Dwóch Niemców wyższych o głowę pochwyciło go za ramiona, prowadząc przed siebie. Gdy reszta zmotoryzowanego patrolu nadjeżdżającego z naprzeciwka doskoczyła do zgromadzenia, w którym zrobił się niemały zamęt, Bogdan z całych sił próbował się wyswobodzić. Miotał się to w prawo, to w lewo, próbując ucieczki, gdy żołnierz niemiecki wymierzył mu kolbą cios w brzuch, a drugi uderzył go w tył głowy, posyłając na środek ulicy. Żołnierze pochwycili Bogdana za obydwa ramiona i powlekli naprzeciw dojeżdżającej akurat kolumny pojazdów. Załadowali się na półciężarówkę, na której siedzieli już niemieccy żołdacy, kierując się na ulicę Szucha.
Kiedy Bogdan został umieszczony w celi, usiadł w ciszy, która nie potrwała długo. Nagle rozległ się szczęk otwieranych krat. Sierżant Gestapo stanął przed nim i wymownie wypowiedział dosyć spokojnym tonem:
– Wychodzić! Los! Los!
Bogdan podniósł się ociężale z krzesła i ruszył do wyjścia, prowadzącego na przyciemniony korytarz więzienny. Gdy prowadzący go sierżant skierował się ku krętym schodom klatki, szybko pokonywał kolejne stopnie schodów prowadzących na pierwsze piętro kondygnacji, gdzie odbywały się przesłuchania.
Sala przesłuchań miała ponury wygląd. Na jej środku znajdowało się mahoniowe biurko, na którym leżał spory stos papierów. Za nim siedział porucznik SS. Lekko przy tuszy, na nosie miał dosyć duże okulary, które często poprawiał; w ustach trzymał wielkie cygaro, z którego dym snuł się po całym pomieszczeniu. Popijał czarną, mocną herbatę. Naprzeciw niego stało drewniane krzesło, a z sufitu zwisała duża lampa, oświetlająca cały pokój. Przy oknie stał radioodbiornik, który w razie potrzeby włączano. W rogach sali siedzieli dwaj kaprale Gestapo, przy których stały dwa mniejsze biurka: jedno z maszyną do pisania, na której spisywano zeznania, a na drugim leżały przyrządy potrzebne do wymuszania zeznań niechętnych do współpracy.
Sierżant posadził Bogdana na krześle naprzeciw wielkiego biurka, porucznik zajęty był jakimiś papierami, które przeglądał w skupieniu, coś powtarzając do siebie. Po chwili dłuższej zadumy odezwał się do Bogdana, sięgając prawą ręką do wewnętrznej kieszeni swojego munduru, w której znajdowała się srebrna papierośnica.
– Zapalisz? – zaproponował. – Niemieckie, bardzo dobre. – Chciał wybadać, czy jest skory do współpracy.
Lecz Bogdan z kamienną twarzą siedział nieruchomy, nie odpowiadając na pytanie, tak jakby go nie słyszał.
– A więc to tak – odezwał się z lekkim poirytowaniem porucznik, marszcząc brwi.
– Nazwisko? – spytał oficer SS, spoglądając surowo zza okularów.
– Dobrzyński – odparł, jakby mu ktoś ścisnął gardło.
– Gdzie urodzony? – padło z ust wiekowego, lekko łysiejącego porucznika Clausa.
– Tomaszów Mazowiecki, piątego kwietnia tysiąc dziewięćset osiemnastego roku.
– Zawód wykonywany?
– Student, robiłem licencjat z budowy maszyn, a chciałem zrobić magisterkę na Politechnice Warszawskiej
– Więc to tam jest to gniazdo dywersji! Już wszystko wiem.
– Nie! To ja sam wpadłem na pomysł wymalowania tego napisu – wymówił Bogdan delikatnym, wyciszonym tonem
– A ty wiesz, co my tu robimy z takimi jak ty?! – wykrzyczał porucznik, zagłuszając radioodbiornik, wygrywający w tle piątą symfonię Beethovena. Po krótkiej przerwie mówił dalej: – Mogę sprawić, że słuch zaginie po tobie, Dobrzyński. – Wskazał palcem na zestaw narzędzi do wymuszania zeznań, po czym kontynuował: – Nikt nawet nie wspomni o tobie, zrozumiano?
Po dłuższej chwili ciszy porucznik spokojniejszym tonem odezwał się ponownie.
– Jakiego jesteś wyznania? – spytał.
– Rzymskokatolickie.
– A czy ci wiadomo coś o jakichś żydach? Prowadzimy tu taką ewidencję na rozkaz Reichsführera.
– Mam kolegę Dawida Zukermana, panie oficerze.
– Jesteś spokrewniony z tym Zukermanem? – pytał porucznik. – Też jesteś żydem?
– Nie, panie poruczniku – odparł, lekko kręcąc głową.
– Na pewno kłamiesz, zaraz mogę zweryfikować, czy jesteś prawdomówny. Sierżancie Horst! – zwrócił się do pełniącego służbę na korytarzu podoficera, który bardziej znany był wśród więźniów jako Krwawy Horst.
– Jawohl! – odpowiedział sierżant, wchodząc do sali przesłuchań i szybkim ruchem ręki zasalutował porucznikowi, uderzając jednocześnie oficerkami noga o nogę.
– Sierżancie, proszę pomóc Dobrzyńskiemu opuścić spodnie. Sprawdzimy, czy jest obrzezany.
– Jawohl, poruczniku.
Chwytając za klamrę, zamaszyście wyciągnął pasek od spodni Bogdana, które natychmiast opadły na betonową posadzkę. Bogdan stał jak ogłupiały, jak go pan Bóg stworzył, stojąc w ciszy przez dłuższą chwilę. Porucznik i sierżant spoglądali na przyrodzenie, doszukując się oznak wykonania żydowskiego rytuału, nakazanego przez przepisy Talmudu.
– No! Tak, tego się nie spodziewałem, przyznaję że się pomyliłem. Jednak nie jesteś żydem. Ale na pewno masz powiązania z antyniemieckim podziemiem działającym na terenie Warszawy, to możemy udowodnić! – Oficer SS nie zamierzał odpuścić.
– Wiadro – rzucił krótko porucznik Claus.
– Jawohl! Sprawdzimy, ile zdołasz wypić, przyjacielu!
Złapał więźnia za tył głowy i zawiązał jego oczy przepaską. Po chwili włożył mu lejek do ust i zaczął polewać raz po raz wodą, lecz większa ilość płynu przelewała się, cieknąc po twarzy Bogdana, na której zarysował się wyraźny grymas bólu, a policzki przybrały purpurowy kolor. Po dłuższej chwili wiadro było już puste.
– Wystarczy na dziś! Jeszcze mi tu na pierwszym przesłuchaniu wyzionie ducha – odezwał się porucznik do podkomendnych. Wsłuchując się w dźwięki orkiestry symfonicznej, dał czas Bogdanowi żeby doszedł do siebie. Po krótkiej chwili, kiedy zauważył, że jego twarz nabrała naturalnego koloru, kontynuował:
– Rodzice? – rzucił kolejne pytanie. Zaciągając się dymem z cygara, spoglądał w kierunku okna, jakby był znudzony całą sytuacją.
– Ojciec Romuald, starszy chorąży, żołnierz Wojska Polskiego –wyszeptał z dozą niepewności. – Zginął w bitwie pod Będkowem.
– Wojska Polskiego już nie ma! – odparł porucznik z wyraźnym błyskiem w oczach i lekkim uśmiechem na twarzy, poprawiając wiecznie osuwające się na czubek nosa okulary. – Teraz tu Rzesza Niemiecka! Czy to jasne? – Uderzał palcami rytmicznie w blat biurka.
– Francja i Anglia upomną się o nas! – wykrzyknął zdecydowanym głosem Dobrzyński.
– Ach, Polaczki! – Gestapowiec roześmiał się na cały głos, po czym zastygł na chwilę w melancholijnej pozie, a następnie odezwał się, zwracając się twarzą ku Bogdanowi: – Zawsze łatwowierni! – zakpił.
– Jeżeli nie my… to historia… rozliczy was! – skontrował więzień.
– Jak śmiesz odzywać się takim tonem do oficera Gestapo! – wykrzyczał zza pleców Horst, uderzając nogą w krzesło, na którym siedział Bogdan.
– To zwycięzcy piszą historię, Wielka Rzesza Niemiecka przetrwa tysiąc lat! – wyrecytował poetycko porucznik.
Zgromadzeni w sali żołnierze stanęli nagle na baczność, kierując swój salut w kierunku portretu Führera i krzycząc: Sieg Heil!
– Kapralu – odezwał się po chwili ciszy porucznik, stojąc na baczność jak w transie. – Zanotować w raporcie!
– Jawohl, panie poruczniku.
– Wyżej wymieniony podejrzany, Bogdan Dobrzyński, syn Romualda za działalność antyniemiecką zostaje zatrzymany do wyjaśnienia wszelkich okoliczności działań wrogich przeciwko Trzeciej Rzeszy Niemieckiej. Bez możliwości odwołania się od wyroku, zostaje skazany na karę bezwzględnego więzienia. Sierżancie, wyprowadzić!
– Jawohl, poruczniku Claus – wykrzyknął Horst, stanąwszy na baczność i lekko kiwając głową
– Do karceru o chlebie i wodzie, aż nabierze rozumu! – wydał stanowczym głosem dodatkowe polecenie jego przełożony, odprowadzając wzrokiem skazańca.
Krętymi schodami zeszli do nieogrzewanej izolatki. Na ścianach szary tynk, pośrodku jednej z nich okno z kratami. Cela miała dwa metry szerokości na pięć długości. Jedyne wyposażenie stanowiła prycza więzienna, na której leżał zużyty koc. W rogu zaś znajdowało się miejsce załatwiania potrzeb fizjologicznych.
Kiedy Bogdan usiadł na pryczy, począł rozmyślać nad swoim położeniem, nie zdając sobie sprawy, że jego dalszy los został już przesądzony z góry. W głowie układał sobie plan, co mógłby zrobić na wypadek ewentualnych tortur, jakie zostaną wypróbowane na nim w celu złamania jego hartu ducha. Gdy tak rozmyślał, uczuł senność. Kiedy prawie już zasypiał, wpadł na pomysł, że spróbuje uciec przy jakiejś nadarzającej się okazji, a następnie wstąpi do oddziału partyzantów leśnych, gdzie miał kilku przyjaciół, którzy już wcześniej proponowali mu, żeby przyłączył się do kompanii.