Kilka dni później w Kołpaszewie zrobiło się głośno o zaginięciu dwunastoletniej Leny – córki sekretarza partii Skorajewa. Dziewczynka po prostu zniknęła. Rano jak zawsze poszła do szkoły. Jak zwykle wróciła ze szkoły do domu, a po obiedzie udała się do domu kultury na cotygodniowe zebranie pionierów. Tyle że nigdy tam nie dotarła. Nikt nie wiedział, co się z nią stało. Najpierw poszukiwali jej u koleżanek, potem przepytano jej kolegów ze szkoły. Lenę wszyscy lubili, więc cała klasa, a nawet cała szkoła żyła tą sprawą.
Do poszukiwań wyznaczono dwóch milicjantów, którym to jednak nie wychodziło. Miejscowy komendant NKWD, kapitan Mordaczow, widząc pracę tych ignorantów i sugerując, że w tym mogli maczać palce zesłańcy, wyznaczył także dwóch swoich ludzi – do pomocy, jak zapewniał. Ci penetrując środowisko zesłańców, szybko znaleźli ślad. Starszyna tak zrelacjonował kapitanowi wynik swojego dochodzenia:
– We dwóch przepytywaliśmy polskie rodziny na okoliczność zaginięcia Leny Stiepanownej. Ja między innymi rozmawiałem z Polakami mieszkającymi u Sałaszyny. Jest tam chłopiec Witia Poźniak, lat dwanaście, który znalazł pionierską chustę niedaleko domu kultury, przy drodze zmierzającej w kierunku tajgi.
– No i co z tego? Skąd wiecie, że to jej chusta? – mruknął Mordaczow.
– Pytałem Olgi Andrejewnej Skorajewej, jej matki, znaczy się. – Starszyna zrobił krótką pauzę, po czym kontynuował: – Powiedziała, że Lena bardzo się spieszyła i chustę włożyła do kieszeni kożucha. Zawiązać miała ją dopiero na miejscu.
– No dobra. A co z tym chłopakiem? Może to on ją uprowadził albo nawet zabił?
– Niemożliwe, to chudzina, mniejszy i słabszy od Leny. Nie poradziłby jej – oponował starszyna.
– Ale mógł nie być sam. Może ktoś mu pomagał – nie ustępował kapitan.
– Kto? Drugi chłopak ma osiem lat. A dziewczynka, siostra Witii Poźniaka, też osiem.
– A dorośli? Ten młody na przykład. Ten lubitiel Sałaszyny?
– Sprawdziłem ich. Lena zaginęła między drugą a trzecią. A oni pracowali wtedy w cegielni do piątej. Potwierdził to ich prorab.
– To co? Nikt niczego nie widział? Dziewczyna znika w biały dzień i nikt niczego niezwykłego nie zauważył? – krzyczał prawie Mordaczow. – A pytaliście też naszych, sowieckich obywateli?
– Zrobili to milicjanci. Niczego istotnego się nie dowiedzieli. – Starszyna umilkł, przymrużył oczy i klepnął się dłonią w czoło. – Prawda, zapomniałbym. Ktoś im opowiadał, że słyszał samochód jadący w kierunku tajgi, ale go nie widział, bo zamieć była.
– Ee! To żadna informacja. Jeżeli droga była przejezdna, to pewnie ciężarówka pojechała po drewno.
– Podobno samochód się zatrzymał, a potem dodał gazu i pojechał dalej. Przesłuchiwany twierdził, że to nie była ciężarówka. To raczej był samochód osobowy.
– Cha, cha, cha! Osobowy? – roześmiał się komendant Mordaczow. – Któż to w zimie jechałby osobowym do tajgi? Ale trzeba to sprawdzić. Mamy w mieście tylko kilka osobowych GAZ-ów. Nie będzie to trudne. Może rzeczywiście któryś woditiel z jakichś powodów tego dnia wyruszył do tajgi?
W Kołpaszewie faktycznie były wtedy tylko cztery samochody osobowe. Wszystkie marki GAZ A. Ten szary w sielsowiecie był niesprawny. Milicyjny, w kolorze wojskowym w tym dniu jeździł. Ale akurat tylko do kołchozu, gdzie był do wieczora. Czerwony samochód komitetu partyjnego tego dnia był unieruchomiony, bo jego szofer Iwan Barduchow był w sztok pijany i bez wsparcia nie mógłby nawet usiąść za kierownicą, a poza nim nikt z towarzyszy samochodu prowadzić nie umiał. Z miejsca nie ruszał się też czarny GAZ komendy NKWD. Spośród enkawudzistów prowadził go zwykle młodszy sierżant Matwiej Iwanowicz Jebiewdenko, który jednak tego dnia został przez komendanta skierowany do innych zadań. Wiec samochód stał.
Po służbie Jebiewdenko razem z Aleksiejem Jegorowiczem Smirnowem usiedli przy półlitrówce w pokoju przesłuchań. Na komendzie byli sami. Często tak robili. Znali się już dość długo. Jeszcze z czasów poprzednika dzisiejszego komendanta. Nowego nie bardzo lubili, ale szef to szef, co jednak nie znaczy, żeby o nim przy butelce nie pogadać. A było o czym. Wprawdzie u nich nigdy nie było cackania się z przesłuchiwanymi, ale „Morda”, jak go nazywali, był szczególnie okrutny. Bali się go nawet współpracownicy. A po cichu też to i owo mówiono o jego chorobliwej ochocie na seks. Szczególnie chętnie z trochę młodszymi.
– „Morda” ostatnio jest bardzo aktywny w związku ze zniknięciem tej małej – zauważył Jebiewdenko.
– Nic dziwnego, przecież zaginęła córka jego kumpla. Ci z wierchuszki dla siebie zawsze zrobią więcej niż dla innych. A poza tym jest cholernie cięty na zesłańców i najchętniej wszelkie takie sprawy wiązałby z nimi właśnie.
– Myślisz o tych u Sałaszyny? – zapytał Matwiej.
– Nie tylko, ale o tych także. Tyle że akurat do nich przyczepić się nie można, mużcziny pracowali w cegielni, a kobiety… też tego by zrobić nie mogły.
– Ale ty wiesz, że „Morda” ma jedną z nich. Ona jest ich znajomą. Pamiętam, że wtedy na placu stała koło nich i tam on ją zobaczył.
– Wiem. Wkrótce się nią znudzi i za byle co wyśle do łagru.
– Słuchaj, Alosza, muszę ci coś powiedzieć. Trochę się boję o tym mówić, ale wiem, że tobie mogę zaufać – odezwał się po chwili przytłumionym głosem Jebiewdenko i popatrzył pytająco na kompana.
– Mów – rzucił krótko starszyna. – U mnie to pewne jak w grobie.
– Jak wiesz, w dniu, kiedy zaginęła Lena, nigdzie nie jeździłem. Samochód stał w hali. Przed piątą poszedłem tam jeszcze raz, by zabrać z kufra teczkę pozostawioną tam w przeddzień. I wiesz co? Miałem wrażenie, że tym autem trochę wcześniej musiał ktoś jeździć, bo jakby nie było jeszcze wychłodzone.
– No to może ktoś nim gdzieś pojechał – popytaj naszych.
– Chyba nie powinienem tego ruszać. Bo widzisz, kluczyki były cały czas u mnie, a zapasowe są w szafie pancernej u komendanta.
– Czy on w ogóle umie prowadzić auto? – zapytał Smirnow.
– Umie. Parę razy jeździł nim do tajgi – odparł Jebiewdenko. – I wtedy brał ten kluczyk z szafy pancernej.
– Do tajgi samochodem? Ty soszeł s uma? Przecież półtora kilometra za Kołpaszewem już drogi nie ma.
– Zgadza się. Ale on jest za leniwy, żeby na polowanie do tajgi iść piechotą. Zdarzało się, że kiedy co upolował, wrzucał zwierzaka do bagażnika, który ja potem musiałem sprzątać.
Butelka była pusta. Obaj enkawudziści popatrzyli na siebie z niedosytem w oczach. Wstali w milczeniu. Kiedy się rozstawali, odezwał się jeszcze starszyna Smirnow:
– Pamiętaj. Bezpieczniej będzie zostawić to między nami. Ty przecież tylko miałeś wrażenie, że ktoś autem jeździł. To za mało, żeby kogokolwiek podejrzewać.