– Co to właściwie jest? Jakieś pieprzone zen? – zapytała, spoglądając ukradkiem na Aleksandra, jak gdyby usiłowała znaleźć na jego twarzy cień zrozumienia. Ale on nie wiedział, jak w zasadzie powinien się zachować, czyją wziąć stronę, więc patrzył na dywan leżący pod stopami – długie, miękkie włosie shaggy koloru kawy z mlekiem; element przytulnej, choć minimalistycznej całości wystroju poddasza.
– Nie mów tak, to bardzo dobre! I w gruncie rzeczy praktyczne. No bo popatrz: każda myśl, która cię boli, to chmura. Przepływa nad tobą. Ale to nie ty. Odpłynie.
– Nienawidzę tego – powiedziała.
– Dlaczego?
– W ten sposób można próbować pozbyć się wszystkiego. Nie uważasz, że to straszne?
– Ale czemu nie chcieć pozbyć się wszystkiego?
– Ja uważam, że to straszne. I straszne jest to, że ty tak nie uważasz. Z czym zostaniesz, kiedy pozwolisz wszystkiemu odpłynąć? No z czym?
Aleksander odchrząknął mimowolnie. Chyba po raz pierwszy zaczynał rozumieć, o czym mogła mówić wtedy, gdy zapukał tamtej nocy, a ona tylko uchyliła drzwi i wyjątkowo nie zaprosiła go do środka, tłumacząc, że jest zbyt zmęczona nawet na to, żeby płakać. Oparła się o ścianę, inaczej mogłaby upaść. Kątem oka dostrzegł brak jego ubrań w przedpokoju i natychmiast zrozumiał, że Eryka nie było. Wyjechał czy nie wrócił na noc? Głupio było dopytywać. Zupełnie nie spodziewał się zastać jej w takim stanie. Teraz powietrze na poddaszu jakby zgęstniało, nie doświadczył tego wcześniej, choć przecież mógł to być stan dobrze im znany, pewnie to już się zdarzało. Eryk patrzył na niebo przez lekko uchylone dachowe okno i trochę mechanicznie głaskał królika, zwiniętego w futrzaną kulkę na jego udach. Niebo było wyjątkowo jasne i przejrzyste, a październikowe światło oślepiało źrenice. Październikowe światło, jednocześnie łagodne i ostre. Trochę podobne do światła wiosny – odkrywające wszystko, nawet niewielkie zmarszczki w kącikach jego oczu, jednak czyniąc to tak, jakby w tym samym momencie próbowało je wygładzić.
– Znowu się wyłączył – powiedziała, sięgając po kubek z kawą. – Możemy teraz zacząć się pieprzyć. Nawet tego nie zauważy.
Aleksander wzdrygnął się nerwowo, po czym błyskawicznie znieruchomiał. Przesadna reakcja, przecież tylko żartowała.
– Przekonaj się, że mam rację. Zawołaj go.
– Nie – speszył się.
Od zawsze czuł jakiś dziwaczny opór przed wymawianiem jego imienia, zwłaszcza w jego obecności; łamał mu się głos, głoski zapadały się do wewnątrz. Nigdy nie miał tego problemu z Karoliną, jej imię mógłby wykrzykiwać na każdej ulicy.
– Eryk! – zawołała tak bezceremonialnie, że w pierwszej chwili uznał to nawet za godne podziwu.
– Z czym zostaniesz, z czym zostaniesz, jeśli pozwolisz wszystkiemu odpłynąć… – powtórzył sennie Eryk, nie przestając patrzeć w niebo.
Podeszła do niego i oparła dłonie na jego ramionach.
– Nie mogę znieść myśli, że jeśli jest w tym trochę prawdy, to wszyscy na koniec zostajemy z niczym. Sami. Ze swoim przejrzystym niebem bez ani jednej chmury – powiedziała. – Rozumiesz?
Rozumiał. Zanim został objazdowym iluzjonistą, studiował filozofię. Nie odpowiedział jednak i Aleksander poczuł, jak na idealnie namalowanym obrazie powstaje rysa.
– Zbyt dobrze znam te stany, kiedy nie ma się czego chwycić, bo nie istnieje nic rzeczywistego i wszystko staje się jakimś snem, czymś płynnym. I nic nie daje temu rady, ani wspomnienia, ani religia, ani sztuka, ani filozofia!
Karolina cierpiała, chciała mu o tym powiedzieć, ale on zdecydował pozostawić ją z niczym, bez pocieszenia, i to w jakiś dziwny sposób ukłuło też Aleksandra. Jakby na chwilę stał się nią, bezradną i zachowującą pozory. Trzymającą wciąż na wodzy własne roztrzepotanie. Nie poczuł żadnego zawodu, to było raczej lekkie trzęsienie rzeczywistości, krótki zawrót głowy, po którym szybko dochodzi się do siebie, chociaż potem zawsze pozostaje niepokój. A jednak to było głupie, zakładać, że może istnieć jakaś najmniejsza trwałość, coś stałego w ciągle zmieniającym się krajobrazie. Dlaczego tak łatwo było w to uwierzyć, ulec iluzji ubiegłorocznych listopadowych i grudniowych wieczorów, kiedy tak po prostu okazało się, że będą wynajmować mieszkania obok siebie, i nagle zupełnie niespodziewanie trafił pod naskórek całkiem innego świata, stanął oko w oko z perspektywą zupełnie innej opcji spędzania mijających dni. Wtedy zrozumiał, że wszystko było po coś. Te wszystkie wieczory, gdy świat kończył się na koronach drzew za oknem. Wieczory, które się nie liczą, następujące po dniach, które się nie liczą; ciągnące się w nieskończoność i zlewające w jedno pasmo cichego, ledwie tylko zaznaczonego trwania, wypełnionego leżeniem na podłodze i patrzeniem na brudnosine niebo; ogrzewaniem się myślami o minionych dniach dzieciństwa. O słońcu wschodzącym gdzieś ponad górami i nad Manhattanem. To wszystko było po coś; prowadziło do drzwi mieszkania obok. Kilka tygodni później światło w oknie na poddaszu, jarzące się pomiędzy bezlistnymi gałęziami orzecha, nie łączyło się już z żadną tęsknotą, z niczym złym. To było zupełnie nowe. Tak wtedy czuł. I to właśnie było głupie, uwierzyć w tę konsekwencję, w historię o brakujących puzzlach, które w końcu się odnalazły, i wszystko do wszystkiego zaczynało nareszcie pasować. To światło na poddaszu było jak płomień, a on był ogłupiałą ćmą. Być może już wtedy rozsądek mówił: „uważaj” – nie pamiętał tego dokładnie, i tak przecież odłożyłby go na półkę.
Decyzję tę podjął na wpół świadomie jednego z tych wieczorów, gdy wszystko czekało już na zimę i dłonie marzły zaraz po wyjściu przed próg, nawet w rękawiczkach. Usiedli razem przy stole, a Eryk osobiście wlał do jego herbaty trochę malinowego soku, nawet zamieszał go łyżeczką i ten gest zwyczajnego dobra, czy może niedbającej o konwenans, wzruszającej troskliwości, usidlił Aleksandra w pokoju na poddaszu, nawet jeśli rozsądek przypominał, że w niektórych okolicznościach w zasadzie mógłby nazwać siebie samego natrętem. Czy kiedykolwiek dali mu do zrozumienia, że pojawia się u nich zbyt często? Nie przypominał sobie. Gdyby tylko to wyczuł, z pewnością podjąłby inną decyzję. W każdym razie sok malinowy. Było to zaraz po tym, gdy Eryk i Karolina wrócili z Bergen i ten pokój wypełnił się światłem świec i lampek na baterie, kubkami z reniferami i czesankowymi kocami jak ze zdjęć na Instagramie. W atmosferze spontanicznie zainscenizowanego hygge doskonale brzmiały stare winyle. Simon i Garfunkel. Jeff Buckley. Kings of Convenience i ulubiona płyta Karoliny, Declaration of Dependence. Znali ją na pamięć, każde słowo. A po kilku tygodniach od czasu, gdy się wprowadzili i zamieszkali po sąsiedzku, znał ją także Aleksander. Deklaracja podległości. Ta oksymoroniczna fraza wisiała nad nimi niby jakiś niewidzialny znak, obejmowała tamte dni klamrą i sprawiała, że tak głupio wierzyło się w niezmienność rzeczy dobrych. W szczęśliwe, choć może nieco mgliste zakończenia.
– Gdy chce się zresetować, ogląda jak Nigella robi czeko-kubki – mówiła scenicznym szeptem Karolina, kiedy siedzieli naprzeciwko siebie przy niewielkim stoliku w kuchni i pili herbatę, a Eryk leżał na dywanie i wpatrywał się w ekran wśród porozrzucanych wszędzie książek, naczyń, katalogów Ikea i kicających królików. – Mówi: tak, wiem, że brała dragi, ale w ogóle o tym nie myślę. To się nie liczy. Liczą się tylko spokój i migotanie światełek. Myślę, że mogłabym znienawidzić Nigellę Lawson – mówiła.
– Może powinnaś używać więcej masła i zacząć oblizywać palce podczas gotowania – powiedział niepewnie Aleksander.
Rozbawiło ją to. Śmiała się głośno i chyba błyszczały jej oczy, chociaż może tak mu się tylko wydawało. W każdym razie był to jeden z tych obrazów, które zostają w głowie. Chyba każdy coś takiego ma, jakby wykroić z filmu kilka scen, być może wcale nie najważniejszych, być może nawet niemających żadnego wpływu na przebieg fabuły, scen zapychaczy – i posklejać je w dowolnej kolejności. Mrugające obrazy, które wyświetla głowa w takich chwilach, jak na przykład nocne podróże dalekobieżnym autobusem ulicami obcych miast, pełnymi migotliwych ekraników okien, szybkich kadrów z obcych filmów; albo kiedy nie można zasnąć ani wstać i nie wiadomo, czy wszystko, co do niedawna sprawiało radość, istniało naprawdę czy nie: siedzenie przy herbacie, śnieg z deszczem spadający na dachowe okno na poddaszu, widok Eryka leżącego na podłodze z głową wspartą na poduszce i uśmiechającego się do ekranu, jej bezustannie wilgotne oczy. Były jeszcze inne rzeczy, uzbierało się trochę przez cały rok, naprawdę sporo. Gra w nogę w brzozowym zagajniku obok, gdzie urządzali coś w stylu pikników. Picie drinków z palemkami na balkonie któregoś z tych letnich wieczorów, rzucających głębokie cienie na białe fasady domów. Wycieczki na południowe wzgórza i popołudnia tam, pod drzewami, na huśtawce, w powietrzu pełnym złocistego blasku. Ich wspólny Rzym – kamienny, ornamentowy, piniowy i złocisty. Siedzenie obok siebie nocą przy fontannie di Trevi, rozmowy o głupotach i o najważniejszych rzeczach na świecie; robienie zdjęć. Jakiś spacer za rzekę, tam, gdzie wśród pól stawiano nowe domy, kolejne grodzone osiedla, i kilku robotników, pracujących na dachu i słuchających oldskulowego rocka w samochodowym radiu – nie wiadomo dlaczego właśnie to: faceci na dachu ze spodniami opuszczonymi prawie do połowy tyłków i samochodowe radio, ten specjalny i raczej trudny do opisania rodzaj brzmienia, znany z głębokiego dzieciństwa, kiedy było się najzwyczajniej w świecie szczęśliwym, ale wiedziało się o tym dopiero teraz, tutaj, wśród tych wzgórz i wąskich uliczek dzielnicy siódmej. W miejscu i czasie, które aż prosiły się, by zatrzymać je jak kadr na zdjęciu i tym zakończyć całą historię. Ale nie dało się zakończyć historii, historia ciągle trwała, niezależna od wszelkich postanowień i iluzji.
– Przepraszam, Aleksander – powiedział nagle Eryk.
Powinien raczej przeprosić Karolinę, ale przecież nie mógł mieć do niego pretensji. Dla niego był zawsze tamtym dobrym, troskliwym duchem, nalewającym malinowego soku do kubka z herbatą i mówiącym: wypij, bardzo cię proszę, jesteś przemarznięty. Wraz z Karoliną ujrzeli w nim w tamtej chwili najlepszą i najpiękniejszą istotę, jaka stanęła im na drodze, i ta iluzja była potrzebna im obojgu, poruszyła coś w środku, coś nigdy jeszcze nienazwanego.
– Tak… – westchnęła, zakładając za uszy niesforne kosmyki włosów. – Ja też przepraszam. Nie powinnam teraz.
– Nic się nie stało – szepnął Aleksander, spokojnie głaszcząc miękkie i ciepłe futro królika, którego Eryk wciąż trzymał na swoich udach. – Naprawdę nie ma sprawy.