Pijak i ja: odyseja (fragment opowiadania)
Co zrobić, gdy się ma do dyspozycji wolny dzień, a najlepiej cały wolny tydzień, letni i upalny? Jak przyjemnie się ten czas planuje, dzieli się go na kawałeczki, dysponuje się nim lekko i niezobowiązująco, medytuje się nad nim w lesie, w cieniu, po południu i o zachodzie, aż w końcu zapomina się o nim, że jest, że istnieje i że właśnie ucieka. Dzieci to nie dotyczy: nie istnieje dla nich problem braku czasu, a wręcz przeciwnie, i to jest bez porównania. Wiem, co mówię, bo sam jestem od czasu do czasu dzieckiem. I mam świadomość tego, jak bardzo czas mi się wlecze, jak wielce się on dłuży. Tego dnia też się cholernie dłużył, ale na szczęście nie tylko mnie.
Opowiem dziś, jak razu pewnego uciekałem przed plugawym pijakiem racławickim, a on mnie gonił i nie chciał odpuścić tej za mną pogoni szaleńczej, morderczej. Nie chciał mi darować tego, co mu uczyniłem złego i co było ewentualnie do darowania, czym go tak paskudnie obraziłem (a może i nie obraziłem – no, to już zależy od punktu widzenia). Opowiem, co z tego dnia ucieczki zapamiętałem, kiedy go obraziłem, choć ani mu przecież nie naubliżałem, ani wyzwiskami, jakimiś brzydkimi zawołaniami go nie zaczepiłem, nie oszpeciłem tej jego gęby bardziej, aniżeli on sam to był uczynił pijaństwem niepohamowanym swojej dumie. Jako że mały byłem i jestem, zarejestrowałem to tylko, co zarejestrować się dało, co mi pamięć dziecka pozwoliła uszczknąć z tego, co nadawało się do uszczknięcia. A więc po kolei…
Żar z nieba lał się lipcowy, niemiłosierny żar lipcowy dawał się we znaki, a dzień zapowiadał się przepiękny. Dzieciaki z wioski, polne Jaśki i wiejskie Małgośki nudziły się okrutnie, gdyż niczego do roboty znaleźć sobie nie potrafiły ani miejsca zagrzać nigdzie na stałe nie umiały. Pilnie poszukiwało się więc wrażeń, rozmaitych impulsów do zabaw i najgłupszych nawet uciech, w rodzaju konkursu plucia w dal czy wyścigu ślimaków winniczków.
To nieróbstwo wciągające i daleko posunięte trwałoby może jeszcze długo, gdyby nie tajemnicza postać siedząca na zbitej z desek ławce byle jakiej, w pobliżu ulicy Ogrodowej, na zabitej dechami wsi opolskiej, także byle jakiej i szkaradnej. Postać wydzielała woń intensywnie alkoholową, wzmocnioną przez upał sakramencki, intensywnie się z nieba lejący. Śmierdziało w pobliżu ławeczki i w oddali, ale w pobliżu śmierdziało najbardziej (hmm, cóż za odkrywcze stwierdzenie). Ale nie tylko śmierdziało, bo i pachniało trochę też jednak: owocami. Był to zapach winny, jabolowy, jakby coś żyło i gniło jednocześnie, a gnijąc, czerpało z tego bakchiczną radość życia. I wkrótce cała, nieplamiąca się żadną robotą hałastra podwórkowa postanowiła sprawą się bliżej zainteresować. A ta śmierdziała i miała na imię Witek.
Był to miejscowy Janko Muzykant, talent do dmuchania i dojenia równo. Doił mianowicie piwsko, wódkę i ogólnie wszystko, co się doić dało, a dmuchał w ustnik albo też stroik, kiedy grał na którymś z instrumentów dętych ustnikowych albo stroikowych. Boże, jak on grał, jak on grzmiał! Obsługiwał wszystkie wesela i pogrzeby (niektórzy umierali po to tylko, ażeby jako duchy posłuchać sobie Witkowej interpretacji „Ave Maria”). Pojawiał się na imprezach szkolnych, kościelnych i gminnych. Zaliczał roztańczone dancingi, a one zaliczały jego, bo był przystojny i tani. Czasem bawił ludzi grą, a niekiedy sam się bawił, świetnie się bawił, tą grą, o której wspominałem, i nie tylko grą, bo przecież lubił się bawić, a nie tylko lubił grać.
I właśnie wracał z kolejnej takiej „umpa, umpa”, z Radosnej wracał kolejnej. Najpewniej nie mógł, a może i nie chciał trafić do domu, nie myślał do chałupy trafić może. Siedział więc na tej obskurnej ławce, zawieszony, z głową zwieszoną, pochyloną w dół, z tępym spojrzeniem zamroczonego lwa spelunowego, i napawał się własnymi perfumami, woniami letnimi i samotnością się napawał. Postanowiłem go zaczepić, gdyż byłem odważny jak nie wiem, ale tylko do czasu, a teraz przez moment jeszcze byłem, więc go zaczepiłem:
– Cześć, Witek!
– No cześć!
– A co tak siedzisz?
– A co?
– Zaśpiewasz z nami?
– Zaśpiewam.
No i zaśpiewał: pierwszą zwrotkę sam, drugą ze mną, a trzecią z całą ferajną. Wszystko byłoby może i dobrze, gdybyśmy poprzestali na jednej pioseneczce, i przyjemnej takiej, i miłej dla ucha, i gdybyśmy nie przystawali z pijakami, choćby najzdolniejszymi i najmilszymi pod słońcem, księżycem oraz gwiazdami. Ale dla mnie było nie dość na jeden dzień, za mało mi było wrażeń, no więc tak z głupia frant siupnąłem z siebie takie oto pytanko, a potem cały ciąg siupnąłem i wylałem w eter kilka kwestyjek:
– Chcesz, Wituś, cukierka?
– Chcę.
– Na pewno chcesz?
– No pewno, że chcę!
– No to idź do Gierka. Gierek ma, to ci da. Kopa w dupę. I pa, pa!
– Cooooo?
– A jajco, Wituś, jajco!
Oj, niepotrzebne to było z mojej strony pytanie, zagranie, niepotrzebne takie jakby zagajenie, na nerwach mu zagranie, a potem jeszcze rozwinięcie tematu tego chcenia, chciejstwa, chuci tej związanej ze słodyczami, czy jak to nazwać. Już wkrótce miałem się przekonać o tym, jak bardzo było niepotrzebne i niestosowne, to pytanie, które było też przy okazji niemiłe (o, kolejne odkrywcze stwierdzenie). No i jeszcze ten ciąg siupnięć niestosownych z Gierkiem na czele i dupą kopaną na wielki finał. O zgrozo!
Dzieciarnia zamarła tymczasem, ja zamarłem tymczasem, ptaki przestały śpiewać, ale latać jeszcze nie przestały, bo nie widziałem, ażeby któryś z ptaków spadł z niebios, choć podobno parę tygodni temu coś złego wydarzyło się w Czarnobylu, ale co ja tam wiem, sześciolatek. I nawet one zamarły, zamilkły znaczy, przestały kwilić i ćwierkać, te skrzydlate kruki, wrony i gawrony (nie znam się na ptakach, ale wiem, że niektóre kwilą i pięknie śpiewają). No a krowy? Co z nimi? Krowy na moment dawać mleka zaprzestały, a w każdym razie tak mi się wtedy wydawało, że zaprzestały, bo przecież nie sprawdzałem, co robią krowy we wsi i czy dają, czy nie dają się doić i w ogóle. Miałem pilniejsze sprawy od dojenia, ważniejsze na głowie i pijaka też miałem albo mieć mogłem, i to już wkrótce!
Cisza zapanowała, bezgraniczna cisza absolutna zatriumfowała i absurdalna, zważywszy na pogodę, która do cichanek nie zachęcała wcale a wcale. I Adam, starszy mój koleżka z sąsiedztwa – bo ja mam takowego sąsiada, co chodzi do starszaków – mógł wreszcie usłyszeć burczenie w brzuchu, co mu pomogło zdać sobie sprawę z uczucia. To głód, świdrujący i grający marsza, za pośrednictwem kiszek, dawał o sobie znać. Dopóki jednak kolor skóry muzykalnego pijaka ogrodowego, racławickiego był zielony, wszystko było okej (zieleń kojarzyła się szkolnej hałastrze z lekcją biologii i równie mało ją obchodziła), jednak kiedy naprzód szyja, a potem już cała twarz Witka zrobiła się czerwona niczym piec rozgrzanej lokomotywy albo ciuchci, powoli stawało się jasne, że kto ma nogi, musi wiać, i to szybko!
Tak więc ruszyliśmy, my, hałastra, dzieci-śmieci, my, bąki-dzieci i bum-cyki, my, małe rozbójniki. Po chwili jednak okazało się, że „wszyscy jak jeden mąż” nie oznacza wcale „tak samo, jednakowo, równo”, bo oto znajdowali się między nami sprinterzy, ale były wśród nas też i pospolite cieniasy, z wuefu słabowite. Takie armie słabowitych i nawet całe nietrafione zastępy, bo słabowitych było więcej, aniżeli niesłabowitych. Wiadomo: zawsze tak jest przeważnie i to „zawsze” jest sprawą normalną oczywistą.
Jako pierwszy stanął Adam, koleżka mój, bo go wnet kolka złapała, co mu wewnętrzne głosy oznajmiły, utwierdziły go w przekonaniu o niemocy ciała słabego, kruchego. Dla niego było już po zawodach, po tym głosów buczącym, huczącym zwiastowaniu. Właściwie to on w ogóle nie biegł, wcale właściwie nie biegł owego dnia. To znaczy trochę biegł, a trochę szedł chyba najwięcej. Powiedziałem „chyba”, a to dlatego, że byłem zajęty uciekaniem bardziej, aniżeli obserwowaniem kogokolwiek z wyjątkiem samego pijaka, przez którego ta cała draka, więc nie zaobserwowałem, co dokładnie robił Adaś, ale wiem, domniemywam, że trochę biec musiał przecież, skoro wspominał później o kolce.
A ludzie w całej wsi gadali przez kolejne trzy dni i trzy noce (to jest do czasu, gdy co innego łby im zajęło plotkarskie i te wiecznie mielące ozory) o cudownym ocaleniu koleżki starszaka, co to mu Pan Bóg podał pomocną dłoń opatrznościową. Chyba była to czapka niewidka, cudowna jakaś, z daszkiem i w ogóle, bo Witek go nie zauważył i pobiegł dalej przed siebie, a za mną i za resztą bezkolkowych-innych, którzy także umykali przed żulem, co wcześniej pił i siedział na tej oto ławce, a teraz się na dodatek gniewał, zamaszyście przy tym gestykulując i wygrażając, i wymachując rękami: uuu, uuu! Ale nie na Adasia, o, nie, nie, tylko na mnie się wpieniał, ot co.