(...) miała przed sobą nieduży pokój. Srebrne promienie księżyca wdzierały się do wnętrza przez otwarte okno, posrebrzając czarne kontury przedmiotów, ukrytych przez mrok. Wnętrze wypełniał lekki chłód nocy, a senną ciszę burzyło cykanie świerszczy na oknem. Przygrywała cała orkiestra. W oknie był ON. Siedział na parapecie, twarzą zwrócony do pokoju. Nie widziała jego twarzy. Skrył go mrok panujący w pomieszczeniu. Ale wiedziała, kim ów senny przybysz mógł być. Księżyc buszował w jego czuprynie sprężynek. W milczeniu palił papierosa, wydmuchując co chwila kłębek szarego dymu, który rozmywał się w mroku za oknem. Miał w sobie magnes, który ją przyciągał.
Wstała z łóżka i szła w jego stronę. Stanęła przed nim, jego ramiona ubrane tylko w księżycową poświatę emanowały ciepłem i siłą. Wyciągnął do niej senne ramiona, spowite po części mrokiem, po części srebrną poświatą. Już miała ich dotknąć, poznać ich ciepło, zanurzyć się w nich…
Coś ją obudziło. Usiadła na łóżku, nie wiedząc, co się dzieje. Po chwili usłyszała wołanie mamy, które przypominało bardziej płacz niż słowa. Wstała i po ciemku przeszła do pokoju obok. Zapaliła światło.
– Co się stało? Poprawić coś?
– Yyy...
– Co? Nogi?
– Yhy.
Odkryła wychudzone, półsztywne nogi. Powoli zaczęła je prostować, mamie sprawiało to ból. W pokoju słychać było tylko płacz rozpaczy. Po pięknym śnie pozostał żal, że nie jest rzeczywistością i nigdy nią nie będzie, chociaż osoba ze snu naprawdę istniała. Był nią Jacek. Lecz w życiu na jego miejscu była mama. Judyta nie należała do tego samego świata co on. Uważała, że należy do ludzi przeciętnych, niczym niewyróżniających się – ale tych przeciętnych, którzy przed sobą mają życie pełne szarości, nie wiedzą co to szczęście i uśmiech.
Zgasiła światło w pokoju mamy i położyła się spać. Spojrzała na latarnię za oknem i przywołała w pamięci ramiona Jacka oblane srebrną poświatą. Dwie duże łzy stoczyły się po policzkach i wsiąkły w poduszkę. Czuła się bezsilna. Z pokoju obok jeszcze przez chwilę dochodził płacz mamy. Trochę trwało, nim sztywne nogi przyzwyczaiły się do nowej pozycji, po chwili wszystko umilkło. Dobrze wiedziała, że to znowu się powtórzy, jak w błędnym kole. Przekonana była, że tak będzie wiecznie, że nigdy się nie skończy, a dla niej nie było ratunku, nie istniało wyjście z tego koła.
Łzy i żal do samego Pana Boga uśpiły ją.
Poranek obudził się chłodny. Gdy tylko Judyta otworzyła oczy, zobaczyła latarnię przyprószoną śniegiem. Wyśliznęła się z łóżka, by spojrzeć na ulicę. Samochody nie zostawiały za sobą czarnych śladów, a więc przyszedł mróz. W domu panował chłód, w piecu przez noc wygasło. Korzystając z nieobecności Anieli, wskoczyła jeszcze pod ciepłą kołdrę, ale nie mogła już zasnąć. Wstała więc, zjadła nieduże śniadanie i zaczęła sprzątać. Co chwilę spoglądała za okno, by upewnić się, że na dworze wciąż jest biało. Gdy wychodziła po zakupy, na ziemię popłynęły nieliczne płatki śniegu.
– Wstąp po drodze do babci Uli, może coś będzie chciała – rzekł tata, gdy Judyta stała w przedpokoju gotowa do wyjścia. – Lepiej niech nie wychodzi w taką pogodę. Jakby nie miała węgla, to jej trochę przynieś, a ja wieczorem tam podejdę, to przyniosę więcej.
– Dobra.
– I nie zapomnij o fajurach
– Jakbym babcię słyszała.
A co nam zostało. Anieli nie ma. Przynamniej nie kłóci się z Grześkiem. Wykorzystaj to, odrób sobie lekcje albo poucz się.
– Dobra.
Na dworze panował spory mróz. Judyta uśmiechnęła się i gdyby miała pewność, że nikt jej nie widzi, podskoczyłaby z radości. Zapowiadał się dobry dzień na pisanie książki. Przed oczyma zaczęła widzieć poszczególne sceny, a w głowie układała dialogi i przerabiała je, dopóki się jej nie spodobały. Nim się obejrzała, była u babci Uli. Długo dzwoniła do drzwi, nim te się otworzyły. W przedpokoju stała zaspana babcia.
– Aa, to ty, w ogóle cię nie słyszałam, tak mi się spało. Pół nocy nie spałam, tylko papierosy paliłam, nad ranem mi się przysnęło. Na starość człowiek potrzebuje coraz mniej snu, tylko co zrobić z nocą?
– Co mam kupić?
– Fajurki ze trzy paczki, żeby mi na jutro wystarczyło. Ojciec przyjdzie?
– Yhy, wieczorem. Węgiel masz, babciu? Wystarczy ci do wieczora?
– Wystarczy. Kup jakieś ciastka. Jak przyjdziesz, to się napijemy czegoś ciepłego.
– Dobra. Coś jeszcze kupić?
– Ee, nie, wystarczy mi to, co mam.
Nacisnęła mocniej czapkę na uszy i poszła w stronę osiedla. Ludzi w sklepach było niewielu i żadnych znajomych. Coraz bardziej podobał się jej ten dzień. Zaczął obficie padać śnieg, przeobrażając się powoli w śnieżną zadymkę. Wychodząc ze spożywczego, wkraczała w nią, a jednocześnie wpadła na kogoś, kto usiłował wejść do sklepu. Gdy podniosła głowę, osłaniając ręką twarz przed morderczym śniegiem, zobaczyła bujną czuprynę z tysiąca sprężynek, przykrytą białymi płatkami. Zza nich wyjrzały zaciekawione, ciemne oczy i pełne, wręcz idealne usta. Stanęła i nie mogła wydusić z siebie słowa.
– Sorry – rzekł.
– To ja przepraszam – wykrztusiła.
Czuła, jak na zmarznięte policzki wpływa rumieniec. Już nie było jej zimno, teraz dusiło ją gorąco. Na drżących nogach ruszyła w zadymkę. Obejrzała się za siebie. Jacek wciąż stał przed sklepem i patrzył w jej stronę. Po chwili jakby ocknął się i wszedł do sklepu.
Judyta odetchnęła głębiej. Czuła, że cała się poci. Szybko przetłumaczyła sobie zapatrzenie Jacka, uznała to za omamy, które były wynikiem jej snu.