Po wypadku moją rehabilitacją zajął się ostatecznie Massimo. Jednak pobyt na Sycylii przypominał raczej „przystanek donikąd”, a pozorny święty spokój trwał tylko krótką chwilę. Sekrety z przeszłości Pierre’a, Massima, Claude’a i Jeana, motywowane dobrymi intencjami, stały się w konsekwencji tykającą bombą. Odzywały się stare rany, w których następstwie siedziałam bezczynnie niezliczone dnie i noce, udając, że coś robię, a potem zapadłam chyba na wszystkie choroby świata, i na takie też mnie leczono. Wyglądałam, jakby na niczym mi już nie zależało. Należało zweryfikować kolejną hipotezę Massima, na skutek której zahaczyłam o stację epidemiologiczną, sądząc, że pewnie za moje złe samopoczucie odpowiedzialna jest jakaś egzotyczna mucha. W procesie „orzeczenia prawdy” błądziłam na oślep pomiędzy dowodami a poszlakami, miałam też ruszyć z projektami, kiedy nabiorę sił. Jednak zamiast się tym zajmować, dałam się ostatecznie pochłonąć jego – aż w końcu mojej – hipochondrii. Z nadmiaru farmaceutyków wkrótce woziłabym pewnie na wózku inwalidzkim swój obolały mózg, straciwszy świadomość tego, do czego służy i w jakim celu go wożę.
Tuż przed moim powrotem do Paryża Massimo zaczął przemawiać w nieokreślonym, znanym mu tylko, zapomnianym języku. Te pierwotne były jego oczkiem w głowie. Uwielbiał je! Parę miesięcy wcześniej próbowałam rozgryźć wstawki z dialektu Tamaszek w wypowiedziach Pierre’a. To było męczące. Przy andamańskim Massima miałam już dość. Ten widocznie za bardzo przejął się obietnicą daną Pierre’owi, że będzie się mną opiekował. A może był geniuszem manipulacji? A może to był następny etap mojego szkolenia?
Z czasem przestałam ich od siebie odróżniać. Odnosiłam wrażenie, że widzę tę samą osobę w różnych ciałach. Jego opowieści brzmiały prawie tak samo, jak Pierre’a sprzed lat. Mieli ze sobą jeszcze więcej wspólnego, niż myślałam do tej pory. Algorytmy, kody, PIN-y… Nie wiedziałam już, jaki kod PUK mam wpisać, żeby pokonać zagadkę „Wieży Babel”. Kiedy nacisnąć enter… Będąc w takim amoku, miałam stworzyć jakieś arcydzieło?! Cóż, w lustrze widziałam tylko tatuaże na mojej twarzy i nie były one bynajmniej wynikiem artystycznego wyrazu. Nie mogłam już dłużej przebywać w takiej przestrzeni. Brakowało już sił i cierpliwości, by znów uspokajać i prowadzić studium psychologiczne kolejnej osoby, i do tego siebie samej w takim stanie też. Dziękując za gościnę i opiekę, życząc radosnego rozwiązywania algorytmów, wkrótce miałam pomachać białą chusteczką i wyjechać. Zamiast tego przyjechał Claude i „zdarzył się… wypadek”. Cholera! Grazie „Don Vito”, grazie Sicilia, grazie a tutti! Adam błyskawicznie zajął się wszystkimi formalnościami, zapewnił stałe miejsce w magazynach na miejscu i załatwił transport do domu. Ten był zajęty przez parę miesięcy. Zamieniłam więc Sycylię na Paryż w punkcie „zero”.
Mieszkanie małe, przy Rue de Lille. Raptem trzydzieści metrów kwadratowych, na których mieściła się kuchnia z łazienką, sypialnia i pokój dzienny, przedzielony ogromną półką na książki z niezliczoną ich ilością. Do niej przyssana była kanapa, na której spałam. Wróciłam do naszego dawnego miejsca, w którym mieszkałam z Pierre’em.
Musiałam tutaj być, znowu… W ten sposób próbowałam za wszelką cenę przedłużyć „wewnętrzną potrzebę wielkiego patosu”, bo może ten stan i to miejsce miały mi pomóc wytłumaczyć, a może w końcu połączyć przeszłość z przyszłością? Liczyłam na „nieadresowane źródła wiedzy” i powrót do zdrowia.
Dzięki nowej kolumnie w magazynie mogłam finansować projekty i utrzymać mieszkanie. Pisałam o sztuce. Dział polityki przejął, ku mojemu ogromnemu zdziwieniu, Laurent. Teraz spędzałam większość dnia w Centrum Pompidou. Zaglądając na wystawy, odwiedzałam zapomniane miejsca z czasów studenckich. Pomagałam też przyjaciołom z organizacji, uważając jednak na to, by nie angażować przy tym całego swojego jestestwa, bo w planach miałam delikatnie „rewidować moje zagadki i tajemnice”. W ten sposób miałam nabierać „głębokich oddechów”.
Tymczasem zaczął się następny konflikt. Tym razem syryjski, który stał się problemem całego świata. Europa nie dawała sobie rady z problemami, jakie niosła ze sobą masowa emigracja. W Aleppo były potrzebne niezliczone ilości rąk do pomocy humanitarnej. Piętrzyły się problemy z zapewnieniem bezpieczeństwa. To nie był dobry czas na moje „przechodzenie na emeryturę”. Jean wykonał tylko jeden telefon, sprawdzając, czy aby na pewno to prawda, że wróciłam. W słuchawce usłyszał tylko kilka niecenzuralnych słów, oznaczających mniej więcej „odczep się”. Nikomu bym teraz nie pomogła i miałam nadzieję, że tym razem mi odpuści. W takim stanie do niczego bym mu się nie przydała, i o to mi chodziło. Ja miałam inne priorytety i ich powody, którymi musiałam się w końcu zająć. Układałam puzzle z wydarzeń w patchworki minionych historii. Wszystko miało znaczenie, a miało tak nie być. Błędne koło należało w końcu rozpędzić we właściwą stronę.
Zbliżał się termin wystawy, ja byłam w „ciemnym lesie” z pracami. Każdą wolną chwilę poświęcałam projektowaniu i malowaniu. Ta forma wyrazu uspokajała mnie i otoczenie. Była uzupełnieniem rehabilitacji, a co najważniejsze, stanowiła rodzaj kamuflażu.
Zaplanowany święty spokój i pierwszy miesiąc pozornej wolności trwały krócej, niż myślałam. Demony z przeszłości coraz głośniej pukały do moich drzwi…