– Życie jest spektaklem – oznajmił nam mistrz Mal’Caru i eleganckim ruchem nadgarstka wprawił w ruch naostrzony skalpel, przecinając tętnice szyjną naszego gościa. – Ktoś może rozwinąć? – spytał i wymierzył zakrwawionym ostrzem prosto między moje oczy. – Może ty, Argo? – zachęcił mnie do zabrania głosu.
– To bardzo proste, mistrzu – odpowiedziałem z werwą godną prawdziwego prymusa.
Przyjrzałem się z podziwem drgającemu ciału młodej ludzkiej kobiety, którą tak zmyślnie przykuto do postawionego madejowego łoża, że pomimo skrępowania cała jej postać mogła wyginać się w cudownie agonalnym tańcu. Jucha spływała po nagim ciele i rozlewała się w szczelinach kamiennych kafelków, tworząc małe, szkarłatne strumyki, płynące po podłodze audytorium.
– Ludzie myślą o sobie tak, jakby każdy z osobna miał być kimś wyjątkowym. Kimś zdolnym decydować o własnym losie i wyborach. Kto myśli, że może osiągnąć coś więcej niż to, co z góry zostało dla niego zaplanowane w dniu narodzin. Myśli, że ma jakąkolwiek moc czy wpływ na to, co się dzieje dookoła niego. Co jest tym spektaklem? Popatrzmy chociażby na ten malowniczy przykład, który w swojej mądrości nam pokazałeś. – Wskazałem na zwisające już bez ruchu ciało, które zastygło w teatralnie wykrzywionym grymasie bólu. – Niewątpliwie piękna szlachcianka. Myślała, że może wszystko. Miała pieniądze, urodę, sławę i szacunek wśród ludu. Postrzegała siebie, jakby była bóstwem, mogącym robić, co tylko zapragnie. Jednak życie nie uznaje bogów i tak naprawdę odgrywała jedynie narzucaną jej rolę. Puentą naszego istnienia jest to, że jakkolwiek byśmy piękni i bogaci nie byli, to i tak nasze ostatnie tchnienie będzie rozweselającym sępy występem tanecznym, wieńczącym jedynie wcześniejszą grę aktorską.
Mistrz pokiwał twierdząco głową i dotknął czoła przykutej do łoża kobiety. Jej postać okrył szarawy płomień i po zaledwie kilku sekundach nie pozostało po niej nic prócz tlącego się u stóp mistrza popiołu.
– Akceptowalna odpowiedź – powiedział beznamiętnie i zepchnął nogą pozostałość po dawnej szlachciance. – Dlatego też my odrzucamy tę maskaradę. Nie bierzemy udziału w przedstawieniu zwanym życiem, po to, abyśmy mogli istnieć wiecznie w śmierci. Nie jesteśmy jedynie aktorami odgrywającymi pewne społeczne role, lecz twórcami.
Poprawił swoją ceramiczną maskę, tak jakby chciał ją wgnieść we wnętrze własnej głowy.
Doprawdy, nie rozumiem go. Po cóż chowa swoje oblicze pod granatowym kapturem i białą maską, skoro sam wielekroć mówił, iż nie ma wiele piękniejszych rzeczy od widoku ciała trawionego długim dotykiem śmierci. Cóż za marnotrawstwo! Sam chciałbym spojrzeć, jak wygląda oblicze najstarszego nieumarłego, a zmuszony jestem patrzeć na jego ceramiczną podobiznę sprzed wieków.
– Prawdziwy artysta – stwierdził ponuro wyglądający chłopak, o skórze dosłownie koloru stali i długich, czarnych włosach, starannie zaczesanych do tyłu.
– Nie da się ukryć – odparłem twierdząco, jednocześnie zwracając mimowolnie uwagę na arystokratyczny ubiorek smarkacza. Te delikatne wyszyte spodnie i koszulka z białymi mankietami. Fuj! Śmierć nie jest wybredna. Pochłonie każdego, nieważne czy będzie wyglądał jak żebrak czy jak pieprzony książę. Niemniej gówniarz zaczął ciekawy temat, więc postanowiłem zaszczycić go swoją opinią. – Sposób, w jaki mistrz Mal’Caru podchodzi do jednoczenia ludzi ze śmiercią, to prawdziwe dzieło sztuki. Łatwo możesz zauważyć podobieństwo między nim a wielkim malarzem, z tym że jeden tworzy sztuczny obraz życia, a drugi dotyka prawdziwego życia pędzlem, którym jest tutaj nóż, i rysuje krwawy pejzaż na cielesnym płótnie. Spróbuj uchwycić wzrokiem nawet każdy najdrobniejszy ruch tego pędzla, gdyż tworzy on przepiękną całość. Rozkoszuj się każdą chwilą, przyjacielu, bo jego pokazy, choć niewątpliwie cudowne i pouczające, są najrzadsze w całym Ver’garath.
Byłem dość przejęty pokazami Najstarszego, bo o ile nie interesowało mnie odbieranie życia samo w sobie, o tyle gracja i wdzięk, z jakim mistrz powoli wyrywał żywotność z naszych gości, wprawiały mnie w nie lada podziw. Każdy ruch skalpela, każde najmniejsze zaklęcie – czy to powodujące błyskawiczne krzepnięcie krwi, czy powolny rozkład kości – miało ogromne znaczenie w jego lekcjach. Och! Ileż to ja zmarnowałem dobrych żywych ciał, próbując dorównać jego kunsztowi! No cóż, prawdą tego świata jest, że praktyka czyni mistrza. Na szczęście ja planowałem żyć wiecznie, więc nie było problemu.
Wyszedłem z dusznego audytorium aby zaczerpnąć nieco „świeżego” powietrza na dziedzińcu. Niby większość życia spędziłem w laboratorium, otoczony gamą niewyobrażalnie wstrętnych zapachów, ale kiedy miałem okazję, to lubowałem się w powolnym spacerku na wolnej przestrzeni. Szkoda tylko, że moja wrodzona żądza wiedzy szybko wyganiała mnie z powrotem do mojej pracowni. Odór bijący od poruszających się w okolicy nieumarłych byłby dla zwykłego człowieka nie do wytrzymania. Ja natomiast uznawałem to za artystyczny aromat, towarzyszący ludzkości od początku świata i co by nie mówić, wolałem już to niż wnętrze laboratorium.
Akademia nasza nie należała do tych wielkich i bogatych uniwersytetów, które wyrosły ostatnio na terenie całego Imperium. My, jako magowie hołdujący śmierci, byliśmy gatunkiem wyklętym i szanowna święta inkwizycja tępiła nas z werwą godną rozwścieczonych pszczół broniących ula. Jednak ludzie, którzy powinni walczyć z tak zwaną „czarną magią”, zwykli unikać miejsc naprawdę nią wypełnionych. Podobnie zresztą jak znani z niebywałej odwagi wioskowi strażnicy. Głośno krzyczą na kulawych starców i żebraków, ale kiedy słychać krzyki z ciemnej uliczki, to jakoś tracą wolę działania. Nie mam im za złe. Dzięki temu łatwiej nam pozyskiwać nowe, żywe okazy do badań, no i strach jest naturalną częścią ułomnej ludzkiej natury, którą to naturę, jako istota chcąca wznieść się ponad wyżyny szarych mas, muszę odrzucić.
Na nasze szczęście inkwizytorzy, kapłani i inne świątobliwe cholerstwo również ma w zwyczaju gnębić tych słabych i unikać konfliktu z silnymi. Dlatego też wolą wyłapywać ulicznych sztukmistrzów czy przygłupich znachorów, aby tylko liczba rozpalonych stosów się zgadzała. Niespieszno im zapuszczać się w odległą podróż do ruin ongiś potężnej nekropolii Ver’garath. Rzecz jasna, nasza skromna akademia zostałaby starta z powierzchni ziemi, gdyby tylko Imperium skupiło na nas swoją uwagę, zamiast marnować siły i czas na wojenki z wymierającymi rasami. No i oczywiście gdyby należycie się przygotowali do drogi, bowiem otaczają nas okrutne ziemie. Sczerniałe, rozciągające się aż po horyzont pola pełne wałęsających się żywych trupów to atrakcja odstraszająca nawet tych bardziej ambitnych zakonników.
Śmieszne to czasy, kiedy kleryk pod byle jakim pretekstem z radością zamęczy na śmierć zniewieściałego elfa czy ledwo chodzące szczenię wilkołaka, ale odwróci wzrok, gdy potężny lisz zacznie palić i plądrować bezbronne wioski. Najśmieszniejsze jest to, że nikt z naszego gatunku – to znaczy ze starszych – nigdy nie przyłożył ręki, by stworzyć tak piękną dla nas sytuację. Po prostu ludzie wręcz nie potrafią żyć bez wojny. Człowiek zabija wilkołaka, bo ten wierzy w inne bóstwo, wilkołak w odwecie spali wioskę i nienawiść pięknie kwitnie. Mistrz Mal’Caru powiedział nam kiedyś, że największą bronią geniusza jest nienawiść dwóch głupców.
Tak czy owak, ja nie należałem do tych, którzy budziliby strach, więc sam wolałem nie zapuszczać się zbyt daleko bez wcześniejszych przygotowań. Zresztą bardzo dobrze! Zardzewiały i wygięty sztylet wbity w plecy wroga jest lepszy niż pięknie zdobiony koncerz u pasa.