Nie mógł się ruszyć. Jedyne, co potrafił w tej chwili, to mrugać powiekami i mówić, chociaż i to sprawiało mu ogromny problem. Chciał poruszyć rękoma i nogami, ale uczucie było takie jak wówczas, gdy przez kilkanaście minut siedzimy w jednej pozycji. Stado rozjuszonych mrówek zaatakowało. Teraz czuł tylko bezwładność. Gdy usiłował napiąć mięśnie, aby zmusić kończyny do pracy, paraliżujący ból, zapierający dech w piersiach, przeszywał jego ciało, mając swoje ognisko w dole kręgosłupa.
Jasne światło oślepiało go. Było mu zimno w plecy i głowę. Wodząc oczami na boki, widział nad sobą skupisko osób, ale nie był w stanie rozpoznać, kto był kim.
Ktoś mówił coś do niego i próbował go podnieść, wkładając ręce pod pachy.
– Konrad! Konrad, słyszysz mnie?!
Pojawiła się rozmazana twarz. Bartek Schon, kierownik projektu i działu jakości. Pochylał się nad nim i usiłował go podnieść.
– Konrad, słyszysz mnie? – Błądził dłońmi pod jego plecami. Usta dotykały prawie nosa Konrada i czuł z nich smród zgniłego zęba zmieszanego z resztkami jedzenia. – Możesz się ruszyć?
– Nie – jęknął, jakby od dawna miał zatkany nos.
– Możesz poruszyć nogami albo rękoma?! – Wsunął mu jedną rękę pod plecy, a drugą przełożył przez pierś, i splótł palcami dłonie. – Spróbuję cię podnieść! Rozumiesz?
Kierownik nie czekając na jakąkolwiek odpowiedź, szarpnął nim brutalnie.
Z ust poszkodowanego wydobył się odgłos ogromnego bólu i cierpienia. Poczuł, jakby naraz wszystkie ścięgna i nerwy zerwały się, a ciało poraził mu ktoś prądem. Kropelki potu pojawiły się na czole, a okolice krocza zwilgotniały, jakby ktoś właśnie wylał mu ciepłą wodę.
Chciał zaprotestować przeciwko takiemu traktowaniu, ale ból był nie do zniesienia i pozbawiał go przytomności.
– Nie zasypiaj!
Kilka uderzeń po twarzy, przywróciło go do rzeczywistości.
– Muszę cię podnieść, ale musisz mi pomóc – nalegał i kolejny raz szarpnął bezwładnym ciałem.
Łza bezradności spłynęła mu po zimnym policzku.
– Boże, co on robi?! – usłyszał czyjś głos niezadowolenia. – Przecież tak nie można! A jak ma złamany kręgosłup?!
– Idę stąd – odezwała się inna osoba. Kobieta. – Nie mogę na to patrzeć.
– Próbujemy jeszcze raz.
Szarpnął. Konrad zebrał w sobie ostatki sił i na przekór bólowi krzyknął:
– Zostaw!
Po czym opadły mu powieki. Nie spał. Czuł, jak uderzał go po twarzy, przywracając do żywych a gdy otworzył oczy, widział jego pochyloną twarz nad sobą z telefonem przy uchu.
– Gdzie oni są?!… Nie jest w stanie!… Nie będę ryzykował… To niech się pospieszą! Usiłuję od kilku minut, ale co chwilę mi odpływa. Nie zasypiaj! – Kolejne uderzenia. Pewnie policzek był już nieźle czerwony. – Dobra.
Odłożył telefon, wysunął dłoń spod pleców i odszedł. Po chwili usłyszał za swoim lewym uchem cichy, stłumiony trzask.
– Konrad. – Kierownik ponownie pochylił się nad nim. – Musimy cię położyć na paletę, rozumiesz?
Mrugnął powiekami.
– Nie możesz tutaj leżeć. Czy mogę cię przenieść? Nie mrugaj powiekami. Muszę usłyszeć, że mogę.
– Yhmm. – Tylko na tyle było go stać.
– Położymy cię na palecie i zaczekamy na przyjazd karetki – poinformował i stanął mu za głową. – Romek, pomóż mi.
Podnieśli jego bezwładne ciało za ręce i nogi i nie kwapiąc się, aby zrobić to w najmniej bolesny sposób, przenieśli go i położyli na plastikowej palecie.
Paraliż szyjny trochę ustąpił i mógł teraz nieco obrócić głowę w prawo. Świecące kombinezony zbliżały się w jego stronę. Ktoś przykucnął, otworzył mu palcami szerzej powieki i zaświecił w oczy.
Widział, jak ręka w białych, lateksowych rękawiczkach rozcina mu nożyczkami kurtkę wzdłuż rękawa, a następnie rękaw kombinezonu. Po chwili poczuł nieprzyjemne uczucie wbijania igły w nadgarstek. Zakładali mu wenflon.
– Słyszysz mnie? – odezwał się obcy, donośny głos. – Podam ci teraz lek przeciwbólowy. Czy jesteś na coś uczulony?
– …je fiem… – odpowiedział półsennie przez nos, zwilżając językiem wyschnięte usta.
– Możesz się ruszyć?
– Nie – odpowiedział cicho i dla pewności pokręcił głową na tyle, na ile był w stanie.
– Podam ci silny środek i ból powinien nieco ustąpić – poinformował młody lekarz, wpuszczając przez wenflon białą zawiesinę.
Poczuł błogie ciepło rozpływające się po całym ciele, a wszystko dookoła zaczęło wirować.
– Możesz się ruszyć teraz? – powtórzył po chwili lekarz, stając nad nim w rozkroku i przyglądając się mu z góry.
Kurwa! Gdybym mógł się ruszyć, to bym to zrobił! Przecież to logiczne! – kotłowało się w nim.
– Nie… boli – wydukał w nadziei, że nie powtórzy już tego pytania.
– Gdzie cię boli?
– W plecach… w dole pleców.
– Czy możesz…
– Kurwa! – nie wytrzymał. – Gdybym mógł cokolwiek zrobić, to nie leżałbym teraz tutaj jak kłoda! Nic nie mogę!… Nie ruszę ani rękoma, ani nogami. – Język plątał mu się jak u pijaka.
– Dobra, zabieramy go stąd – skapitulował w końcu.
Nie podnieśli go, tylko przewieźli na palecie, jak kawał mięsa, przeznaczonego do obróbki, przez połowę zakładu i wyjechali na tył budynku.
Dopiero na drugi dzień dowiedział się, że przewieźli go w ten sposób, ponieważ nie spodziewali się aż tak poważnego uszczerbku na zdrowiu. Sądzili, że zastrzyk załatwi sprawę i po chwili stanie na nogi bez konieczności transportu do szpitala, dlatego nie zabrali ze sobą specjalistycznego łóżka.
Słońce świeciło mu z góry wprost w oczy. Zdjęli z niego ubranie robocze, pozostawiając go w prywatnych rzeczach.
Zmniejszyło się też grono gapiów. Dwaj kierownicy – produkcji oraz działu jakości i projektu, dwóch lekarzy, pracownica działu i wiceprezes firmy – łaskawie zwlókł z fotela swoje spocone dupsko, zaniepokojony bardziej tym, ilu świadków uczestniczyło w wypadku, niż stanem zdrowia poszkodowanego.
Szepnął coś na ucho kierownikowi działu, zmierzył Konrada i zniknął.
Powieki znowu mu leciały, ale szybka interwencja lekarza uchroniła go przed zaśnięciem.
– Jaki masz numer szafki? – odezwał się wysoki, łysy kierownik produkcji.
– Trzydzieści cztery. Klucze mam w kieszeni kurtki.
– Marta, pojedziesz z nim do szpitala. – Szperając w kieszeniach kurtki, zwrócił się do pięćdziesięcioletniej pracownicy działu, która chyba jako jedyna tak naprawdę interesowała się stanem poszkodowanego.
– Dobrze. – Odebrała z jego rąk klucze i zwróciła się do Konrada: – Masz w niej wszystkie rzeczy?
– Tak. To znaczy się nie. Portfel mam w wewnętrznej kieszeni kurtki. Powiedz im, aby mną tak nie szarpali.
Zwróciła uwagę sanitariuszom, przypominając, że kładą na łóżko żywą istotę, a nie worek z ziemniakami. Zmierzyli ją aroganckim spojrzeniem, oburzeni, że ktokolwiek ośmielił się zwrócić im uwagę.
– Dobra, trzymaj się. Zabiorą cię do szpitala, a ja zaraz tam przyjadę.
Skinął głową, siląc się na lekki uśmiech. Owinęli go folią termiczną, przypięli pasami i załadowali do środka.
– Zabieramy go – rozkazał lekarz, wskakując na tył karetki.
Widocznie uznali, że jego stan nie jest na tyle poważny, aby pruć przez miasto na sygnale, toteż spokojnie, nie spiesząc się wyjechali spod zakładu.
Po przyjeździe do szpitala i zawiezieniu go na neurologię odczuł wrażenie, jakby nie trafił do specjalistycznej kliniki, którą tak wszyscy zachwalali, lecz na dział uczelni, gdzie studenci medycyny po raz pierwszy mają styczność z pacjentami.
Młody lekarz biegał jak nawiedzony w tę i z powrotem, wypytując go o dolegliwości, a następnie znikał na kilka minut, jakby konsultował się z wyszukiwarką Google w celu postawienia diagnozy.
Prześwietlili mu kręgosłup, zawieźli na salę. Zaaplikowali kolejne środki przeciwbólowe. Domięśniowy wstrzyknęła mu kobieta, którą chyba przed momentem wezwali prosto z rzeźni – zero współczucia i litości. Wymacała mięsień, po czym wbiła w niego brutalnie igłę, jakby się obawiała, że zaraz się jej schowa.
Ból już nie był taki silny, ale czuł się jak stonka po opryskach.
Chwile porozmawiał z Martą, która dotarła do szpitala szybciej niż oni i czekała na niego od dobrych kilku minut. Dała zadzwonić mu do żony ze swojego telefonu i poinformowała, że odbierze go z kliniki, jak tylko poczuje się lepiej.
Pożegnali się, a dawki środków momentalnie go odurzyły. Ostatnie, co zapamiętał przed zaśnięciem, to widok pielęgniarki, przynoszącej mu kaczkę i udzielającej instrukcji obsługi.
Przez przymrużone oczy dostrzegł jakiegoś mężczyznę w długim, czarnym płaszczu, siedzącego na krzesełku, tuż przy łóżku. Ale kiedy otworzył szerzej oczy, nie było tam nic prócz jego prywatnych rzeczy, przewieszonych przez oparcie.
Odpłynął, ale o dziwo, nic mu się nie śniło.