Lato owego roku było piękne. Z pól zebrano już zboża, a powoli dojrzewające kartofle czekały w ziemi na swoją kolej. Prace polowe nie były już tak pilne i uciążliwe. Irena, która skończyła właśnie osiemnaście lat, mogła wreszcie, bez oporu rodziców, rozpocząć półroczną praktykę dla absolwentek Haushaltsschule. Miejsce znalazła w plebanii katolickiej parafii w Züllichau, gdzie gospodyni, Frau Hoffmann, serdecznie ją przyjęła, a proboszcz okazał się przemiłym człowiekiem. Irenie przyzwyczajanej do pracy, codzienne obowiązki nie sprawiały kłopotów, zaś niektóre niedziele były wolne. Ale i te niedziele, podczas których pełniła rolę pomocy domowej, nie były specjalnie uciążliwe. Inaczej z obowiązkowym nabożeństwem, które, gdyby nie można było pośpiewać, byłoby nudnawe. Jej to wprawdzie nie bardzo wychodziło, ale jak to w takim przypadku zwykle bywa, śpiewała bardzo chętnie… i głośno.
Nie wiadomo, czy ich kościół spełniał rolę kościoła garnizonowego, ale nierzadko właśnie tu uczestniczyli w nabożeństwach żołnierze.
Którejś niedzieli podczas sumy Irena nie znalazłszy miejsca w ławkach, stała w tłumie śpiewających, angażując swój dość wysoki „wkład wokalny”. Obok niej też ktoś głośno śpiewał, acz niekoniecznie dobrze. Zwróciło to jej uwagę. Popatrzyła na stojącego obok żołnierza, a on na nią. Spodobała mu się ta drobna, ładna dziewczyna, ale najważniejsze – ona na niego także popatrzyła, jakoś tak inaczej, cieplej.
Następnej niedzieli Irena nawet nie szukała miejsca w ławkach. Obok niej znowu stał ten żołnierz. Tym razem dyskretnie przyjrzała mu się bliżej. Jego łagodne rysy i te ładne, inteligentne, niebieskie oczy podobały jej się. Nie był wysoki, a mundur podkreślał zgrabną sylwetkę. Podobali się sobie. Długo by tak stali obok siebie i śpiewali, lecz zamilkły już organy i pieśń się skończyła. Coraz częściej teraz dyskretne patrzyli na siebie, ale żadne nie miało odwagi odezwać się do drugiego.
Za tydzień musiała pojechać do domu, jak to robiła to w co trzecią niedzielę. Żołnierz nadaremnie jej wypatrywał. W tę niedzielę śpiewał jakoś ciszej. Było mu smutno, bo ta dziewczyna naprawdę mu się podobała, a tym razem obiecał sobie do niej zagadać. Trzeba będzie czekać cały długi tydzień. Może następnej niedzieli spotka ją jeszcze w tym kościele?
Zobaczył ją z daleka. Stała w tym samym miejscu i rozglądała się niepewnie. Musiał się przepychać, by znowu stanąć obok niej. Ktoś go popchnął i zamiast dyskretnie stanąć obok, wpadł na nią.
– Bardzo przepraszam, nie chciałem – szepnął speszony.
– Ależ nic się nie stało – odpowiedziała cicho.
– Pozwoli się pani za to zaprosić na lody? Będę czekał przed kościołem.
Przyszła. A potem, były lody… i wiele, wiele randek. On na imię miał Walter i pochodził z Berlina. Tu, w Züllichau, przyszło mu odbywać służbę wojskową. W Berlinie żyła jego mama, z pochodzenia Polka, urodzona w Górze – pod Jarocinem. Miał więcej rodzeństwa, ale żyły tylko dwie siostry, Elizabeth i Luzie. Ojciec zginął w 1918 pod Verdun.
Spotykali się, kiedy to tylko było możliwe. Pokochali się. Mieli wspaniałe plany. Na drugi dzień Bożego Narodzenia Irena zaprosiła Waltera do Kleinitz, gdzie rodzice mieli gospodarkę. Przyjechał porannym pociągiem. Wyszła po niego na dworzec. Kiedy szli te dwa kilometry z dworca do domu, usiłowała go przygotować na pewnie niezbyt miłe przyjęcie przez jej mamę – Marię, ładną kobietę około czterdziestki, pracowitą i… apodyktyczną. Nie poznała jeszcze jej Waltera, a już jej się nie podobał. Oczekiwała gospodarskiego syna, a tu taki chłopaczek z Berlina. Marudziła: jak to, przyprowadzasz nam chłopaka z Berlina! A kim on jest, co on umie? Czy będzie przydatny na gospodarce?
Irenka miała nadzieję, że Walter nie zobaczy śladów płaczu na jej twarzy. Ale jak mu to powiedzieć? Napomknęła tylko, by się nie przejmował, bo mama nie ma dzisiaj humoru, ale pozostali członkowie rodziny, ojciec Franz Birkner, dziadek August Walde i młodsza siostra Gretel są mili. Matka faktycznie przywitała go dość chłodno, ale u pozostałych członków rodziny odczuł życzliwe zaciekawienie. Zwłaszcza dziadek Walde i ta trzpiotka Greta przypadli mu do gustu. Dziadek natychmiast nawiązał do swojego lotu samolotem nad Berlinem, który zafundował mu rok temu jego starszy syn Herman, będący naczelnikiem poczty w Berlinie. Walter, chociaż berlińczyk, nigdy nie oglądał Berlina z góry, a dziadek nie bardzo orientował się na dole, ale dogadywali się znakomicie. Greta miała czternaście lat i wszystkiego była ciekawa, a budząca się w niej kobieta nastrajała ją kokieteryjnie. Polubiła tego niewiele wyższego od niej żołnierzyka. Miało tak zostać aż do jej śmierci w 1944 r. Ojciec Ireny, Franz sprawiał wrażenie dobrego człowieka i rozważnego, inteligentnego mężczyzny, nieco stłamszonego przez dominującą żonę – zwłaszcza że to on był wżeniony w tę gospodarkę. Niechętna Walterowi mama Maria nieco się udobruchała, kiedy się okazało, że jest on katolikiem i chętnie pójdzie na mszę razem ze wszystkimi. Potem był świąteczny obiad, głównie przygotowany przez Irenę i jej siostrę. Po kawie Walter musiał się pożegnać, aby zdążyć na popołudniowy pociąg do Züllichau. O szóstej wieczorem kończyła się przepustka, a mający dzisiaj służbę Feldwebel Nowack nie znał się na żartach, nawet w ten świąteczny dzień. Pożegnanie wypadło prawie tak, jak przywitanie. Mama nadal była chłodna. Greta uparła się towarzyszyć im w drodze na dworzec. Irenie to zupełnie nie odpowiadało, gdyż chciała ukochanemu jeszcze to i owo wyjaśnić. Wyczuła przecież, że Walter nie zaliczył tej wizyty do najmilszych. Trudno, trzeba będzie kiedy indziej do tego powrócić.
W zimie spotykali się najczęściej w kinie. Czasami w kawiarni hotelu König von Preußen. W kinie leciały filmy z Heinzem Rühmannem, Zarah Leander, Mariką Rökk i nieco napuszone filmy Leni Riefenstahl . Na wiosnę zapowiadano Die Dschungelprinzessin.
Na przedwiośniu spotykali się rzadziej. Przepustki nie były już tak częste. Kiedy się ostatnio widzieli, Walter wspomniał tylko, że ćwiczą przekraczanie granicy i późno powracają do koszar. Mocno się ostatnio zmienił. Zniknęła zwykła beztroska i humor. Nie wiadomo, czy to dlatego, że nie mogli się już tak często spotykać, czy z innych powodów? Wkrótce miało się to wyjaśnić.
Praktyka formalnie powinna już być zakończona w lutym. Zapewniono jej świetne świadectwo. Irena jednak chętnie zgodziła się przedłużyć pracę na plebanii do końca kwietnia. Powodów nawet nie ukrywała. Zarówno pani Hoffmann, jak i proboszcz znali Waltera i sprzyjali mu, a i z jej pracy byli zadowoleni.
W domu jeszcze jej nie potrzebowano. Ona zresztą do rodzinnego domu nie wracała ze zwykłą w takim przypadku radością. W pierwszych dniach maja powróciła jednak do Kleinitz. Roboty w polu były już w pełnym toku i gospodarstwu potrzebne były teraz młode ręce. Zrobiło się ciepło. Wiosny nic już nie mogło powstrzymać. We wszystkie niedziele postanowiła jeździć do Züllichau – na spotkania z Walterem. Nie musiała już mamy prosić o pieniądze. Miała oszczędności. Tym razem także się spotkali. Walter był nie do poznania. Zamyślony jakiś i markotny. Próbowała się dowiedzieć, co go trapi, ale wszelkie pytania zbywał milczeniem albo szybko zmieniał temat rozmowy. Kiedy się rozstawali, długo i czule ją ściskał, a kiedy go zapytała, czy w następną niedzielę będzie wolny, przytaknął tylko – bez przekonania.
Właśnie plewiły na polu buraki. Zobaczyły go już z daleka. Na polnej drodze w ich kierunku jechał wojskowy Kübelwagen z siedzącymi w nim dwoma żołnierzami w hełmach i zawieszonymi na piersiach tarczami. Pojazd szybko się zbliżał. Byli to żandarmi wojskowi, o czym świadczyły z bliska już widoczne napisy na tarczach: Feldjägerkorps.
Irena była jedyną młodą osobą pracującą na polu. Dlatego jeden z żandarmów zwrócił się bezpośrednio do niej:
– Czy to pani nazywa się Irena Katarzyna Birkner?
– Tak, to ja. O co chodzi?
– Zna pani gefrejtra Waltera Bielefeldta?
– Tak, znam – to mój narzeczony.
– Gdzie obecnie jest ten pani narzeczony?
– Nie wiem, pewnie tam, gdzie zawsze.
– Proszę się nie wymądrzać. Kiedy go pani ostatni raz widziała?
– Widzieliśmy się w przedostatnią niedzielę, co się stało?
Żandarm nie odpowiedział na pytanie. Rozejrzał się po polu, nakazał temu drugiemu przejść się nad pobliskimi rowami melioracyjnymi i powrócił do wypytywania Ireny.
– Czy mieliście się jeszcze nadal spotykać i kiedy by to miało być?
– Tak, umówiliśmy się na następną niedzielę
– A gdzie mieliście się spotkać?
– Walter, jak zwykle, miał wyjść po mnie w Züllichau na dworzec.
– Kiedy?
– Już mówiłam, w niedzielę
– Wiem, że w niedzielę – ale o której godzinie?
– Zwykle przyjeżdżam pociągiem o ósmej czterdzieści.
– A ostatniej niedzieli też się spotkaliście?
– Ja przyjechałam, ale jego nie było. Pomyślałam więc, że nie dostał przepustki. To się już wcześniej zdarzało. Wróciłam najbliższym pociągiem do domu.
– Pani pójdzie z nami.