Któregoś dnia wezwał mnie Antoni i rzekł: – Albercie, przyszła na mnie kryska, pora umierać! – Zdrętwiałem. – Jak to? – wyjąkałem przerażony. Wizja dalszego życia bez Antoniego, który był dla mnie wszystkim od trzydziestu lat: ojcem, bratem, matką, przyjacielem i kim tam sobie chcecie, nie rajcowała mnie. Widocznie dostrzegł moje zaskoczenie i przerażenie, bo zaraz dodał, ściskając moją dłoń jak na umierającego nadspodziewanie silnie:
– Nie turbuj się tak, wszystko będzie dobrze, zabezpieczyłem cię materialnie, ale mam jedną prośbę. – Tu przerwał i uśmiechnął się, jakby nie chodziło o rzeczy ostateczne, ale o zakup jakiegoś mebla. Podniósł palec wskazujący i dodał: – Gdy zamknę już oczy, przed kremacją musisz obciąć mi paluch prawej stopy! Pamiętaj: duży palec prawej nogi! – powtórzył z naciskiem. I na dowód, że wie, co mówi, wysunął chudą nogę spod kołdry. – O, ten paluch! – poruszył nim znacząco. – I schować go do tego pojemniczka. – I podał mi stojące na szafce przy łóżku metalowe niebieskie pudełko o wymyślnym kształcie, z mosiężnym wieczkiem, wielkości sporej puszki na herbatę. Wziąłem je jak zahipnotyzowany i ciągle milcząc, patrzyłem w szare oczy Antoniego. Teraz lśniły one jakimś nieziemskim blaskiem…
W końcu ocknąłem się ze stuporu. – Ależ, Antoni, co ty wygadujesz! – zawołałem.
– Nie przejmuj się, jestem przy zdrowych zmysłach, jeśli o to ci chodzi. Musisz dokładnie wypełnić moje polecenie, to jest prośbę. I koniecznie doprowadzić do obcięcia tego prawego palucha. Resztę moich zwłok możesz spokojnie spalić.
Tu muszę dodać, że mój przyjaciel zawsze wykazywał się zdrową i żelazną logiką, nigdy też nie chorował psychicznie; to on rządził w naszym domu, obmyślał wszelkie strategie i zdobywał majątek, wcale nie mały, ja zaś jako dużo młodszy (o jakieś bez mała trzydzieści lat) byłem głównie wykonawcą jego idei i pomysłów, poza tym zajmowałem się naszym dużym domem i ogrodem oraz kuchnią! Toteż chyba rozumiecie moje zaskoczenie i ból z powodu nagłej, ale zapowiedzianej śmierci Antoniego.
Mój przyjaciel kontynuował: – O nic się nie musisz martwić, wszystko, jak powiadam, będzie dobrze. Wykonaj tylko dokładnie moją ostatnią wolę. Mój testament złożony jest u Jeremiasza (to nasz znajomy i zaprzyjaźniony notariusz). Pojemnik masz schować w piwnicy, we wnęce na ścianie wschodniej – pamiętaj! Obok moich przyszłych prochów. To tyle. I zapewniam cię, że to nic strasznego; odchodzę, ale nie całkiem! – Tu zaśmiał się gardłowo, a ja mu cokolwiek blado zawtórowałem. Ot, wydałem z siebie mysi chichot. – Tak, mój drogi Albercie, non omnis moriar, że tak powiem. – Coś jeszcze długo mówił, ale ja nie słuchałem. Gorączkowo myślałem, co też jego znany z racjonalnego myślenia umysł skłoniło do takich dziwacznych postanowień. Normalnie ludzie umierając, zostawiają swoją wolę zawarowaną w testamencie, ale nigdy nie słyszałem o takich dziwactwach, jak obcięty paluch! I jeszcze ta fanaberia z kremacją zwłok! Jakby zwykły pogrzeb nie wystarczył! To była kosztowna impreza, w dodatku w naszym katolickim w większości społeczeństwie niezbyt mile widziana. Mimo to pewien przedsiębiorca pogrzebowy pochodzący z Czech zaryzykował i założył na przedmieściach stolicy małe krematorium. Bałem się, że sobie nie poradzę z załatwieniem takiego pogrzebu. Martwiłem się przedwcześnie: wszystkie formalności związane z kremacją miał załatwić osobiście Jeremiasz.
Co prawda, Antoni miał rozliczne zainteresowania, w tym ezoteryczne. Spotykał się też z jakimś podejrzanym jegomościem, nazwiskiem Fagoldi. Często długo razem konferowali zamknięci w gabinecie, ja zaś taktownie nie podsłuchiwałem, ale jak przynosiłem im herbatę, milkli i bębnili palcami po stole aż do mego wyjścia; potem znowu rozpoczynali namiętny spór czy dyskusję, gdy byłem już za drzwiami…
Wieczorem Antoni znowu mnie zawołał i przypomniał o swojej prośbie, dodając z naciskiem, że to bardzo ważne, i żebym przypadkiem nie zapomniał, o który paluch chodzi! A około pierwszej w nocy wyzionął ducha z głową na moich kolanach i dziwnym uśmiechem na twarzy.
W dniu pogrzebu, gdy wszystkie formalności zostały załatwione, na jakieś pół godziny przed kremacją zacząłem się nerwowo kręcić wokół trumny ze zwłokami mego przyjaciela i dobroczyńcy. W kieszeni płaszcza (na dworze był ziąb i deszcz) trzymałem spory sekator ogrodniczy i cierpiałem straszne męki; myśl, że za chwilę powinienem zbezcześcić zwłoki mego przyjaciela, była dla mnie nieznośna! Nie mogłem się jednak zdecydować, a czas uciekał. W pewnym momencie zauważyłem młodego chłopaka o nieco debilowatym wyrazie twarzy. Był posługaczem w domu pogrzebowym. Kręcił się co chwila w okolicach trumny, jakby ciekaw był jej zawartości albo chciał co ukraść. Na jego widok błysnęła mi w głowie pewna myśl. Zawołałem go cicho. Byliśmy sami przy trumnie; pokazałem mu sporej wartości banknot i powiedziałem, że może być jego pod warunkiem, że coś dla mnie zrobi. Na widok pieniędzy oczy zaświeciły mu się gorączkowo. Wtedy powiedziałem mu, że założyłem się z przyjaciółmi, iż on (ten chłopak) nie odważy się ze strachu obciąć dużego palca u nogi zmarłemu! To znaczy, tak twierdzić mieli moi domniemani przyjaciele! Chyba podbechtałem jego ambicję, bo ten przygłup obruszył się nieco: – O, wa, wielkie mi rzeczy! Wie pan, ile ja już trupów ubierałem i myłem? Nie boję się zmarłych, proszę pana. Jednej takiej młódce…
Nie chciałem jednak słuchać, co zrobił „jednej takiej młódce”. Dałem mu sekator i powiedziałem, żeby odcięty paluch z prawej nogi (pamiętaj: z prawej nogi!) włożył do tego niebieskiego pudełka. I podałem mu je. – Ale szybko, bo zaraz zacznie się ceremonia pogrzebowa! – dodałem, znacząco pocierając palcami banknot. Sam, nie chcąc na to patrzeć, wyszedłem przed budynek, ale padało, zaczekałem więc w sieni. Chwilę to trwało, chłopak marudził czemuś, a ja cały rosłem, bo zostało około kwadransa do kremacji. Za chwilę przyszedł. Uśmiechając się zuchwale, podał mi pudełko i milcząc, wyciągnął rękę po pieniądze. Zanim mu je dałem, zajrzałem do pojemnika. Na wyściółce leżał paluch Antoniego z odrobiną zakrzepłej krwi, równo ucięty u nasady. Trzeba powiedzieć, że chłopak wykonał swoje zadanie nie najgorzej, trochę tylko z brzegu pokancerował paluch, ale to pewnie z pośpiechu. Ja lepiej bym tego nie zrobił. Odetchnąłem z ulgą: woli Antoniego stało się zadość, a ja sobie nie zbrukałem rąk tą nieprzyjemną czynnością. Zapytałem tylko, czy założył but zmarłemu. Potwierdził; zabrałem od niego sekator i schowałem go razem z pudełkiem do obszernej kieszeni płaszcza. Kazałem mu też trzymać buzię na kłódkę, jeśli nie chce mieć kłopotów. W samą porę, bo właśnie pojawił się mistrz ceremonii pogrzebowej w towarzystwie notariusza Jeremiasza.
Weszliśmy razem do sali kremacyjnej. Jeszcze tylko rzut oka na zwłoki; wszystko normalnie – Antoni leżał w swej trumnie tak samo uśmiechnięty jak w dniu śmierci. Normalnie? Oj, coś mnie zaniepokoiło! Jedna noga była wyraźnie jakby przesunięta na bok. To była lewa noga! Nie ulega wątpliwości. W dodatku but był nie do końca zasznurowany. Najpierw zdrętwiałem, a potem poczułem falę gorąca: ten dureń nie odróżnił nogi lewej od prawej! Ale było już za późno; Jeremiasz dał znak, że można zaczynać. W trzy minuty później trumna zniknęła w piecu.
Wracałem do domu z rozpaczą w sercu i urną z prochami Antoniego na kolanach. Przed oczami miałem jeszcze pogodną twarz przyjaciela i… ten nieszczęsny lewy but nie do końca zasznurowany. Dobrze, że nikt prócz mnie tego nie zauważył. A jeśli nawet, to jakie to miało znaczenie na minutę czy dwie przed spaleniem zwłok?! Żadne! Ale nie dla mnie, bo już wiedziałem, że stała się rzecz straszna: nie wykonałem dobrze ostatniej woli Antoniego.