W Polsce 1946
Wojna kaleczy ludzi, rodziny, wsie, miasta i kraje. Zawsze z czegoś ograbia. Ciotkę Florę ograbiła ze wszystkiego: z domu, z ziemi, z rodziny. Zabrała jej wszystko, co miała, i wszystko, co kochała.
Kiedy wojna się skończyła, kiedy ludzie z flichtówki, z frontu, z obozów do swoich domów wracali, i stara Flora wracała z Czech, z obozu.
Długo podróżowała. Pomyliła pociągi i aż do Łodzi dojechała. Tam, na dworcu, w tłumie takich jak ona, przeczekała noc i potem z rana szła pieszo. Szła i szła. W Wieluniu znów do pociągu się dostała i do Kluczborka dojechała. A z Kluczborka znów na własnych nogach. To już blisko, myślała sobie, a jeszcze jakiś pociąg pomyli i znów oddali się od domu? Lepiej iść pieszo.
Była tak chuda, że nikt by jej nie poznał. Mazelonka i jakla wisiały na niej, a duża chustka zakrywała głowę, łysą po przebytym tyfusie. Dźwigała na plecach tobołek z niepotrzebnymi rzeczami, bo chciała coś z tej wędrówki przynieść do domu. Zamiast laski, krzywym kijem się podpierała.
Ciemno już było, jak swój dom zobaczyła. Swoja furtka, ale zamknięta, swoje okno oświetlone bladym światłem. Ktoś jest w domu. Może to Konrad, ten syn niepokorny, który jednak wrócił? A może to Alfons, ten najmłodszy, który jednak nie zginął, a tylko się pomylili, wysyłając list o jego śmierci? A może to Anka albo Tereska na matkę starą czekają?
Zastukała do drzwi.
– Otwórzcie, to ja – zawołała po niemiecku.
Nikt nie otwierał, ale czuła, że ktoś tam w sieni jest, że ktoś tam za drzwiami stoi i słucha, i się boi.
– Otwórzcie, to ja, matka – powiedziała po śląsku.
Drzwi się otworzyły i wyszedł z sieni mężczyzna ze świeczką w dłoni, na progu stanął, a za nim kobieta.
– Kim jesteście, co w moim domu robicie? – powiedziała Flora.
– To już nie jest wasz dom. Teraz to jest nasz dom. Szukajcie sobie innego miejsca, szukajcie sobie innego domu – powiedział człowiek ze świeczką w ręku. Zamknął potem drzwi.
Flora stała jeszcze chwilę. Stukała do drzwi i stukała, ale już się nie otworzyły. Rozpłakała się. Październikowe zimno przeszywało jej lichą mazelonkę, głód dokuczał. Dokąd pójść, jeśli do swojego domu nie może wejść? Spod drzwi swojego domu poszła do Dory. To było blisko, prawie po sąsiedzku. U Dorki sobie noc przeczeka, a rano będzie musiała tych ludzi ze swojego domu wygonić.
Dora już dawno z flichtówki wróciła. Już nawet wyprosiła tymczasowe obywatelstwo polskie. Już na swojej ziemi postanowiła żyć. Ona, jej mąż i dzieci.
Chcieli tam w Niemczech zostać, ale jakoś nie mogli uwierzyć, że ich ziemia, ich wieś, ich miasto bliskie, ich Opole – Polską teraz będzie. I tak wrócili z nadzieją na swoje, do domu. Ale byli tu na niepewnym. U siebie – jednak nie całkiem u siebie.
Jakie to szczęście, że ojciec Dory domu pilnował, że nie pozwolił nic zabrać, nic ukraść, rozszabrować, nic zarekwirować. Jak dobrze, że umiał po śląsku mówić. Może dzięki temu ustrzegł się od złego. Upilnował domu i jakiegoś dobytku. Jak już Dora wróciła, i on do wsi, do swojego domu wrócił. Do małego pokoiku i kuchenki, bo resztę budynku zajmował mały zakład szewski.
Ciotka Flora znalazła u Dory wsparcie, jak niejeden z bliższej i dalszej rodziny, wracający z powojennej poniewierki do domu. Inni się jakoś zawsze pozbierali i po jakimś czasie dalej do swoich domów szli, albo nowe budowali. Jeszcze inni znów w nieznane do Niemiec musieli wędrować, nie otrzymawszy nawet tymczasowego obywatelstwa polskiego. Ciotka Flora na dłużej została.
Zadomowiła się u Dory na dobrych parę lat. Nie za darmo jadła chleb i zupę, którą sama codziennie dla wszystkich gotowała. Niewiele potrzebowała. Cierpliwie czekała na dzieci i na zmianę, która miała wrócić porządki, która miała zwrócić jej dom i całe niewielkie gospodarstwo.
Wiktoria – dla swoich Dora lub Dorka, przyjęła ciotkę Florę, choć samej ciężko szło. Urodziła Dora bliźniaki, a już dwoje dzieci było. Jej mąż Wilhelm – a Wili na niego wołano – pracował za marne grosze na kolei. Jak tu żyć z taką gromadą, jak to wyżywić w takich czasach? I jeszcze ciotka Flora na wspólnym garnuszku. Ale Dora nikogo do pomocy nie miała. Ojciec umarł, zaraz jak na swoje do wsi wrócił, a niedługo po nim i matka. Ciotka Flora stała się więc służącą, pomocnicą, a dla dzieci była prawdziwą omą, którą każde dziecko chce mieć.
Dobrą omą była Flora dla dzieci Dorki i Wilego. Dzieci ją też kochały jak babcię prawdziwą.
W Polsce 1949
Dzieci w rodzinie to wielkie szczęście, ale jak tych dzieci jest za dużo, to już nie takie wielkie. Po co się jeszcze ta dzieweczka przy tym syneczku urodziła? Tak myślała Flora w kwestii bliźniaków.
– Najświętsza Panienko, zabierz tę dziewuszkę, już dziewczynek mamy u Dorki dość, zabierz ją, Najświętsza Panienko – modliła się, kołysząc to jedno, to drugie dziecko.
Jak to Dora usłyszała!
– O co wy się, ciotko, modlicie? To grzech! – oburzała się, ale dobrze wiedziała, że ciotka dziecku krzywdy nie zrobi, choć dalej wołała do Najświętszej Panienki, usypiając to niechciane dziecko.
Ciotka Flora wybrała imiona dla bliźniaków: Jan i Małgorzata. Tak zapisano w urzędzie i takie imiona nadano na chrzcie, bo spodobały się Dorce i Wilemu.
– Wołać będziemy po naszemu: Hanzik i Margotka – powiedział Wili.
Rosły te dzieci i choć wszystkie choroby przeszły, choć ciotka Flora dalej się modliła do Najświętszej Panienki – żyły i ciotka kochała je coraz bardziej, a modliła się już tylko tak, z przyzwyczajenia.
Ale to Hanzik był jej ulubieńcem. Wszystkie dobrotki jemu się dostawały. Jak słoninę kroiła, żeby kartofle do maślanki okrasić, Hanzikowi się dostały te kawałki z mięsem. Robiła to po kryjomu, bo Dora nie pozwalała wyróżniać żadnego dziecka. Margotka za to sama co lepsze zdobywała, wybierając skwarki z talerza Hanzika, i zanim on zaprotestował, co lepsze w jej gębusi znikało.
Tak to ciotka Flora panowała w kuchni Dory: gotowała, zmywała, młodszym dzieciom nosy i tyłki wycierała i często kołysała je do snu. Nie przestawała jednak walczyć o swój dom, w którym chaziajka już kilka lat siedziała i gospodarzyła.
Mikołaj i Marianna Jabłońscy z synem Walkiem i córką Antosią jechali na te ziemie kilka tygodni. Tam na Kresach, w małej wsi mieli chatę i kawałek ziemi. Na niej od pradziada Jabłońscy gospodarzyli. Przyszedł jednak czas okrutny, że swoją ziemię kazano im opuścić. Przyszło wojsko sowieckie. Polacy musieli się spakować i na Syberię ich wieziono. Jechali i jechali. A tam już tylko zima i ciężka praca. Przeżyli i po wojnie do swojego domu na Kresy wrócili. A tu znów kazano się pakować i wyjeżdżać, bo ich ziemia do Sowietów teraz należeć miała. Obiecywano, że oto na poniemieckich terenach dobrobyt zastaną i bogactwo, a ziemi tyle, ile zechcą. Byli głodni ziemi, no i woleli już jechać w nieznane, ale jak najdalej od władzy sowieckiej.
Niewiele dobytku ze sobą wieźli: krowa, trochę siana, wiaderko na wodę i na mleko, kiedy trzeba było krowę wydoić, i jeszcze dwa tobołki, jeden z żywnością, drugi ze starymi łachami.
Mieli już dość tej podróży i kiedy pociąg zatrzymał się na stacji lasem otoczonej, spodobało im się.
– Tu zostaniemy – powiedział Mikołaj Jabłoński.
Zaraz wyprowadził swoją krowę, a żona Marianna nie sprzeciwiała się. Walek wziął wiadro i tobołek z łachami, Antosia – tobołek z żywnością, już prawie pusty.
Inni widząc Jabłońskich, też wysiadali, ale nie wszyscy w tej wsi chcieli zostać. Został brat Jabłońskiego ze swoją rodziną, kilku dawnych sąsiadów, grupa ludzi z dawnej sąsiedniej wsi. Wszystkiego z siedemdziesiąt osób, nie licząc małych dzieci. Czworo dzieci w drodze się urodziło.
Siedzieli i czekali na stacji, bo pociąg pojechał dalej, i chcąc nie chcąc, już w tej wsi musieli zostać. Przyjechało wojsko i rozmieszczono tych ludzi. Większość znalazła puste domy poniemieckie w sąsiedniej wsi, kilka rodzin zostało na miejscu.
Jabłońscy zajęli ładny, murowany dom z prawdziwą dachówką, z kawałkiem pola i łąką. To był dom i ziemia ciotki Flory. Ciężko im było, choć z UNRRY dostali co nieco. Krowa jeszcze mleko dawała, ale z dnia na dzień coraz mniej. Najgorsze było to, że daleko od swoich byli. Bali się tych Niemców, którzy po sąsiedzku mieszkali. Dziwili się, czemu oni tu jeszcze są.
– Kolka, co z tymi Niemcami będzie? Mówili, że wszystkie poszły, a tu na naszej ulicy my jedni Polacy, a reszta to Niemcy. Już nasza Antosia po niemiecku zaciąga. Bawi się z dziewczynami od tych Bergrów i po niemiecku mówi, albo po ichniemu – narzekała Marianna.
– Przyjdzie czas, że i oni wyjadą. Ale mówił taki jeden, że oni też niby Polacy?
– A jakie z nich Polaki? Niemcy, a tylko tak udają – mamrotała pod nosem Marianna.
Jej mąż nic na to nie powiedział, bo właśnie nadchodziła najstarsza dziewczynka od Bergrów – Helga. Antosia wybiegła na podwórko.
– Antosia, do domu! – wrzasnęła Marianna i dziewczynka weszła do sieni. Helga stała za furtką i nie śmiała wejść na podwórko.