Nazaret był miejscowością, jakich wiele w Galilei. Jego mieszkańcy żyjący z rolnictwa i rzemiosła byli biedni. Domy kamienne z płaskimi dachami, bielone wapnem, stały ciasno, jeden obok drugiego. Niektóre posiadały niewielkie okna. Często jedynym otworem były drzwi. Wnętrze składało się z dwu pomieszczeń. Jedno zapewniało schronienie ludziom. Drugie służyło zwierzętom. Posiłki sporządzano i jadano na zewnątrz domu, na dziedzińcu lub pod okapem. Jak we wszystkich domach tego regionu, ważną rolę w życiu rodzinnym odgrywał dach. Płaski taras, lekko pochylony, aby woda deszczowa spływała ku rynnom, obramowany był balustradą. Było to zgodne z prawem, wymagającym, aby nie obciążać swego domu krwią, gdyby ktoś z niego spadł. Wchodzono na dach schodami zewnętrznymi. Na dachu przechowywano narzędzia pracy i suszono pranie. Przede wszystkim jednak dach stanowił miejsce, gdzie zażywano wieczornego chłodu, rozmyślano, modlono się, czerpiąc natchnienie płynące z gwieździstego nieba. W miesiącach letnich dach stawał się miejscem wykorzystywanym do nocnego wypoczynku. Sen na świeżym powietrzu był znacznie przyjemniejszy i zdrowszy niż w dusznej izbie, sąsiadującej z oborą. Niektórzy przedłużali wykorzystywanie dachu jako sypialni na okres miesięcy wiosennych i jesiennych. Rozstawiano na dachu namioty, chroniące przed przelotnymi opadami i chłodem porannej rosy. Tu i ówdzie można było dostrzec zamiast namiotu lekkie drewniane konstrukcje.
Wąskie ulice pełne były dzieci i zwierząt. W dzień poprzedzający szabat kobiety uwijały się, przygotowując świąteczne potrawy, a starsze dzieci sprzątały domostwo. Przygotowywano się do święta, do dnia, w którym wszelka praca była zakazana. Sprawdzano czy wszystkie obowiązki zostały wykonane, aby dzień święty mógł upłynąć radośnie i spokojnie.
Szczególnie gorączkowo pracowano w domu leżącym na skraju osady. Tutaj obok domu znajdował się warsztat ciesielski, stanowiący podstawę bytu rodziny Józefa i Marii. Przygotowywano się na powitanie syna i brata, który dawno już znalazł inne niż ciesiółka powołanie życiowe. Odszedł z domu, aby krzewić słowo Boże. Zawsze był inny. Nie pomagał opiekować się rodzeństwem, które porodziła Maria w następnych sześciu latach. Urodziła Jezusowi czterech braci: Jakuba, Józefa, Judę i Szymona oraz dwie siostry Sarę i Tamar. Obecnie wszyscy byli już dorośli, założyli rodziny i mieli własne dzieci. Nadal utrzymywali ścisłe kontakty z rodzicami. Nic więc dziwnego, że w domu Józefa i Marii panował nieopisany ruch. Gotowano, sprzątano, zamiatano dziedziniec. Na dachu przyozdobionym gałęziami palmy rozstawiono namiot z posłaniem dla długo niewidzianego członka rodziny. W pracach pomagali sąsiedzi przejęci wydarzeniem. Sąsiadki znosiły przygotowane przez siebie smakołyki. Sąsiedzi wspominali Jezusa z okresu dziecięcego. Wszyscy z ciekawością oczekiwali jego przybycia.
Niewielu z Nazaretu zasłużyło sobie na to, aby cieszyć się sławą. A o Jezusie się mówiło. Różnie, ale na ogół dobrze. Mieszkańcy Nazaretu wracający z pobliskich miast, przynosili coraz to nowsze sensacje. Najpierw mówiono o rabbim, który wielce rozsądnie przemawia do zgromadzonych. Operuje przypowieściami nawiązującymi do sytuacji lub wydarzeń bliskich każdemu, nawet najprostszemu słuchaczowi. Każda z nich rozwijała się w nieoczekiwanym kierunku i kończyła zaskakującym finałem. Były barwne i łatwe do zapamiętania. Toteż powtarzano je sobie i dziwiono, że Jezus wyrósł na tak mądrego kaznodzieję i nauczyciela. Coraz częściej nazywano go rabbi.
Potem dochodziły wieści o jego wystąpieniach w synagogach i sporach teologicznych ze znawcami Pisma. Szczególnie gorące i zajadłe spory toczył z faryzeuszami, którzy uważali siebie za jedynych godnych interpretacji Tory. Trudno było nieprzywykłym do wysiłku umysłowego wieśniakom śledzić zawiłości argumentacji i głębię znajomości słowa Bożego i ksiąg proroków. Toteż relacje dotyczące tych sporów nie przekazywały treści, a jedynie ich dramatyczny przebieg. We wszystkich relacjach faryzeusze przedstawiani byli jako zarozumialcy, usiłujący wciągnąć Jezusa w podstępne pułapki. On zaś, podobny do biblijnych bohaterów, zręcznie unikał zasadzek, by na koniec jednym celnym słowem lub stwierdzeniem zawstydzić faryzeuszy i obnażyć ich duchową nicość. Jawił się Jezus niczym Dawid, pozornie bezbronny w samotnej walce przeciwko potężnemu i groźnie uzbrojonemu Goliatowi. Tak jak Dawid jednym celnie posłanym prosto w czoło kamieniem unicestwił niepokonaną bestię, tak Jezus jedną celną uwagą upokarzał faryzeuszy. Nieważne więc było, co to było za słowo. Ważne było, kogo raziło.
Ten, który tak biegle władał słowem, był jednym z nich. Wyrósł wśród nich. No, był może nieco inny, może bardziej zadumany i wyniosły, ale mieszkał tu, a tam bawił się z nimi w czasach wspólnego dzieciństwa. Wspominanie tamtych wspólnie spędzonych chwil wypełnionych zabawą, nauką i psotami przybliżało ich do chwały rówieśnika. Pozwalało poczuć dumę wynikającą z przekonania, że każdy z nich mógłby być nim. Tylko że oni przedłożyli poczucie obowiązku, związane z wiernością rodzicom, wykonywaniem codziennej, żmudnej pracy zapewniającej chleb powszedni założonym rodzinom i trud wychowania dzieci nad miraż zbawiania świata. Wielu z nich wspominając dawne czasy, dochodziło do wniosku, że ten Jezus wcale nie był taki nadzwyczajny. Wielu uważało go wręcz za gorszego, rozkapryszonego i niekoleżeńskiego. Tego jednak nie mówili głośno. Chwalili i byli dumni ze znajomości.
Potem nadchodziły wieści, wypowiadane bez przekonania, o cudownych uzdrowieniach, jakich dokonuje Jezus. Nie były to, powiadano, przypadki uleczeń świadczące, że w czasie długiej nieobecności Jezus opanował arkana sztuki medycznej. Nie, to nie były wyleczenia trudnych przypadków biegłością sztuki lekarskiej i znajomością ziół i mikstur.
To były cuda.
Zaczynał widzieć ktoś, kto nigdy nie widział. Paralityk zaczynał chodzić. Mówiono także, ale w to już nikt nie wierzył, że Jezus wskrzesił zmarłego.
Potem opowiadano historie, które musieli wymyślić jego wrogowie. Tak straszne były to rzeczy. Mówiono, że Jezus przestał przyznawać się do swego ojca i matki, że zaczął o sobie mówić Syn Człowieczy i Syn Boży. Opowiadał, że ojciec jego przebywa tam, wysoko w niebie. Wielu wierzyło, że po śmierci kończącej godne i sprawiedliwe życie dusza zmarłego idzie do nieba. Ale Jezus mówił chyba o czymś innym. Przecież jego ojciec, Józef, żył jeszcze i mimo sędziwego wieku miał się całkiem dobrze. Wielu zazdrościło mu zdrowia i jasności umysłu. Poza tym Jezus dawał do zrozumienia, że jest w posiadaniu jakiejś dziwnej i niepokojącej tajemnicy. Mówił mianowicie, że ojciec jego zesłał go na ziemię. Opowiadał czasem, że on i ojciec stanowią jedno.
Słuchający tego kiwali ze smutkiem głowami. Rozumieli, że nadmierny wysiłek umysłowy, przebywanie bez nakrycia głowy na skwarze, częste posty, medytacje i chroniczne niedosypianie nie mogą trwać zbyt długo. Po jakimś czasie nawet najbardziej odporny organizm nie wytrzyma takiego trybu życia.
Całkiem niedawno Nazaret obiegła wiadomość o spotkaniu Jezusa z mężem bożym, Janem, zwanym Chrzcicielem. Powiadano, że Jan nie potępił Jezusa za wypowiadane o sobie słowa, mające wszelkie znamiona bluźnierstwa. Nie tylko obmył w Jordanie ciało Jezusa wodą, ale dokonał także ustanowionego przez siebie aktu chrztu. Wypowiedział przy tym bardzo tajemnicze słowa, z których wynikało, że on, Jan, pełni jedynie misję prostowania ścieżek pomazańcowi, mesjaszowi. I że tym pomazańcem, ofiarnym barankiem Bożym, jest właśnie Jezus.