Sprawę, która była ostatnią w życiu Bartka, znałem dopiero od dwudziestu czterech godzin. Zapoznałem się z nią wczoraj rano. Wywiadowca pełniący z nim służbę obserwacyjną pod domem Blicharskiego poszedł za podejrzanym, zostawiając Bartka w samochodzie. Gdy wrócił po kilkunastu minutach, Bartka i samochodu nie było na uliczce. Łączność z nim także się urwała. Nad ranem patrol milicyjny natknął się na ulicy Waryńskiego na samochód Bartka z kluczykami w stacyjce. Pół godziny później czytałem już pękate teczki z napisem „KLEJNOT – ściśle tajne”. Leżały znowu przede mną i nie sprawiały wrażenia, że chcą mi coś ważnego powiedzieć. Mimo to sięgnąłem po nie.
Historia zaczęła się trzy miesiące temu. Służba Bezpieczeństwa otrzymała rutynowe zadanie ochrony transportu, przechowywania i prac prowadzonych nad monokryształem półprzewodnika sprowadzonym z ZSRR. Nie był to zwykły monokryształ, lecz jeden z kilku unikalnych w skali światowej. „Wyhodowano” go w warunkach nieważkości na orbitalnej stacji kosmicznej. Półprzewodniki o takim składzie wytwarzane w kosmosie to nowość. W warunkach ziemskich produkowane są od kilku lat, między innymi w Polsce. Egzemplarze wyhodowane w kosmosie mają jednak nieporównanie doskonalszą strukturę krystaliczną i jednorodność. Podzespoły wytworzone z tych monokryształów – na przykład detektory promieniowania podczerwonego – powinny mieć teoretycznie o wiele większą czułość niż te zrobione z monokryształów „ziemskich”.
Łatwo się domyślić, że takie detektory mogłyby zainteresować pewnego dziarskiego staruszka zza Wielkiej Wody, który postanowił niszczyć z kosmosu rakiety ewentualnego przeciwnika, wykrywając ich start między innymi detekcją w podczerwieni. Stąd właśnie wzięła się konieczność opieki nad „klejnotem” w kształcie walca o kilku centymetrach długości i kilkunastu milimetrach średnicy.
Polska uczestniczyła w eksperymencie kosmicznym z rzeczonym monokryształem. Wynikało to z długoletnich umów o współpracy naukowej. W tym konkretnym przypadku specjaliści radzieccy zaprosili do udziału profesora Andrzejczyka z Instytutu Fizyki, mającego wybitne osiągnięcia w badaniach półprzewodników wieloskładnikowych. W rewanżu za wkład pracy pracownia profesora otrzymała egzemplarz monokryształu, z prośbą o przeprowadzenie badań porównawczych, które miały potrwać pięć, sześć tygodni.
Wprowadzono na ten czas specjalne środki ostrożności. Zebrano dyskretnie wszystkie dostępne dane o pracownikach profesora, a ponieważ nie mieliśmy zastrzeżeń, wszyscy zostali dopuszczeni do prac z kosmicznym kryształem. Półpiętro, na którym mieściła się pracownia, zostało wydzielone, a wstęp na nie miała ściśle określona grupa ludzi. W gabinecie profesora zainstalowano nowoczesny sejf z systemem alarmowym. Dwunastu naszych „kowbojów” dyżurowało na zmiany dwuosobowe w instytucie. Ubrani byli w mundury straży przemysłowej. Jeden pilnował wejścia na półpiętro, a drugi „urzędował” przy wejściu do gabinetu profesora, co jak się można domyślać, niezbyt tego ostatniego zachwycało. Sejf mogli otworzyć tylko wspólnie dyrektor instytutu i profesor Andrzejczyk.
Skuteczność wprowadzonych środków była dosyć iluzoryczna, wobec niemożności wprowadzenia najprostszych z nich: krat w oknach i rewizji osobistej przy wyjściu z pracowni. Było to w tym środowisku nie do przyjęcia. Nie pomogły nasze protesty, profesor był nieugięty. Prawdę mówiąc, nie dziwiliśmy się takiemu stanowisku i chcąc nie chcąc, musieliśmy poprzestać na wymienionych działaniach.
Prace rozpoczęto dwa tygodnie temu. W pierwszym etapie przecięto kryształ na pół. Jedną z połówek pocięto na kilkadziesiąt cienkich płytek. Płytki te poddano skomplikowanym procesom technologicznym. Po tygodniu pierwsza partia była gotowa do pomiarów. Przeprowadził je osobiście profesor Andrzejczyk.
W dwie godziny później siedział już w gabinecie mojego szefa blady i wzburzony.
– Panie pułkowniku! Przeprowadziłem właśnie pierwsze pomiary i mam powody przypuszczać, że oryginalne płytki zostały zamienione w trakcie obróbki na płytki z materiału „ziemskiego”. To nieprawdopodobne, żeby ktoś z moich ludzi…
– Przepraszam, profesorze. Czy podzielił się pan z kimś swoimi spostrzeżeniami?
– Nie. Powiedziałem, że nie skończyłem pomiarów i muszę wyjść w ważnej sprawie rodzinnej. Zresztą panowie prosili, żeby w razie czego…
– Tak, dziękuję panu. Profesorze, czy możliwe jest sprawdzenie zasadności pańskich podejrzeń?
– Myślałem już o tym i wydaje mi się, że tak. Mój kolega z Wojskowej Akademii Technicznej ma potrzebne oprzyrządowanie. Myślę, że można uciąć ze dwie płytki z połówki kryształu, który jest w sejfie, i na WAT przeprowadzić obróbkę technologiczną i pomiary.
– Jak długo to może trwać?
– Jeśli posiedzę tam „na okrągło”, to myślę, że dwie doby wystarczą, tylko…
– Właśnie, tylko trzeba wstrzymać dyskretnie prace w instytucie, tak żeby nikt się nie domyślił.
– Ale jak to zrobić? – powątpiewającym tonem spytał profesor.
– Panie Andrzejczyk! Musi pan zepsuć jakieś urządzenie w pracowni…
– Co? Ja, ja mam zepsuć? – oburzył się naukowiec.
– Tak. Pan najlepiej wie, co można zepsuć i jak to uszkodzić, żeby naprawa była możliwa i trwała kilka dni. Czy widzi pan inne wyjście?
– No cóż… Ale, ale… Będę musiał wszystko powiedzieć dyrektorowi instytutu – razem otwieramy sejf.
– Nie szkodzi. Proszę go poprosić o dyskrecję. W moim imieniu również.
Profesor wstał, kierując się do wyjścia.
– Jeszcze jedno słówko – powiedział pułkownik wstając – kochany profesorze, proszę tylko spokojnie. Nawarzyliśmy piwa – trzeba będzie je wypić. Najważniejsze to nie spłoszyć przeciwnika. Dopóki się nie domyśli, że coś wiemy, mamy szansę, że oryginalne płytki będzie trzymał w pracowni, w nadziei skompletowania jak największej ich ilości. Być może znajdziemy sposób, aby je odzyskać. Zrobimy wszystko co w naszej mocy. Konsekwencje mogą być poważne. Dlatego proszę, aby pojechał pan spokojnie do domu i przemyślał swoje przyszłe działania na terenie instytutu.
Profesor skinął głową i wyszedł.
Dwa dni później zawiadomił telefonicznie pułkownika, że próby wykonane przez niego osobiście w pracowni kolegi dały wyniki przewidywane dla „kosmicznego” monokryształu. Potwierdzało to w pełni słuszność podejrzeń profesora Andrzejczyka. Wykonany przez niego „akt sabotażu” okazał się niezwykle skuteczny. Uszkodzona napylarka firmy Balzers miała być niezdatna do użytku jeszcze przez tydzień. Widocznie profesor przecenił możliwości służb remontowych instytutu. Z naszego punktu widzenia był to szczęśliwy zbieg okoliczności. Mieliśmy więcej czasu na działanie.
A działać trzeba było szybko. Sytuacja nie wyglądała wesoło. Płytki mogły przedostać się na Zachód. Co prawda było ich za mało, żeby wyposażyć znaczącą część powstającego amerykańskiego systemu w detektory z nich wykonane, ale mogły dostarczyć informacji, czy warto inwestować wielkie pieniądze w ich wyprodukowanie. A to już jest dużo. Bardzo dużo!
Utrata tych płytek na rzecz obcego wywiadu stawiałaby nas w bardzo niezręcznej sytuacji wobec naszych potężnych sojuszników. Okazalibyśmy się niesolidnymi partnerami, co mogło by mieć niekorzystny wpływ na dalszą współpracę w tej dziedzinie.
Pułkownik i jego przełożeni doskonale zdawali sobie sprawę z powagi sytuacji. Natychmiast po potwierdzeniu przez profesora Andrzejczyka słuszności jego podejrzeń wprowadzono przygotowane uprzednio posunięcia. Rozpoczęto podsłuch telefonów domowych podwładnych profesora i jego samego. Tą samą procedurą objęto telefony w pracowni instytutu. Okna pracowni i otoczenie budynku, w którym się mieściła, zaczęto obserwować całodobowo, z użyciem noktowizorów. Wszyscy pracownicy profesora byli od dwóch dni dyskretnie obserwowani. Takie właśnie zadanie wypełniał do wczoraj Bartek. Poza jego tragiczną śmiercią nie wydarzyło się nic, co mogłoby nas naprowadzić na jakiś ślad.