[stron_glowna]
0 książek
0.00 zł
polskiangielski
Książki papierowe i ebooki
Konie i deszcz
Konie i deszcz
Magdalena Madej
Wydawca:My Book
Format, stron: A5 (148 x 210 mm), 147 str.
Rodzaj okładki: miękka
Data wydania:  październik 2009
Kategoria: opowiadania
ISBN:
978-83-7564-223-0
25.00 zł
ISBN:
978-83-7564-225-4
13.00 zł
FRAGMENT KSIĄŻKI
    Na „głównej” drodze spotkałyśmy listonosza. Stał przy swoim wysłużonym autku i przeklinał na czym świat stoi. Znowu się zepsuło. Zasadniczo został mu tylko jeden list do doręczenia, ale do miejsca przeznaczenia można dotrzeć jedynie terenowym samochodem albo… maluchem. Albo… Przyjrzał nam się badawczo. Porozumiałyśmy się wzrokiem i obiecałyśmy dostarczyć przesyłkę. Uradowany Tadek udzielił nam szczegółowych instrukcji i przejęłyśmy list jak pałeczkę w sztafecie. Patrycja przezornie zapytała, czy to musi być już, czy może być po południu. Odetchnęłyśmy, słysząc odpowiedź: byle w tym tygodniu!


    Zaczęło z lekka mżyć. Hektor przebierał łapami przed swoją budą, co mogło wskazywać na to, że koty znowu mu się tam wepchnęły. Żeby mnie nie podrapały, zaczęłam gmerać we wnętrzu budy jakąś miękką gałęzią, chcąc je wypłoszyć. Efekt był właściwie do przewidzenia: tysiące kocich łapek podjęło zabawę i zaczęła się kotłowanina. Hektor przekrzywiał łeb i usiłował pojąć, co się dzieje. Szczeknął podwójnie chwiejnym głosem, bo sam nie wiedział, co chce przez to wyrazić. Wywabiłam wreszcie kociska, oddalając się z gałęzią. Hektora nasmarowałam maścią, bo rano tego zaniedbałyśmy, i mogłam dołączyć do przyjaciółki, która już przygotowywała się do misji poselskiej.
    – Żeby tylko was jakaś burza nie złapała. To niebo nie wygląda mi dobrze – zatroskała się gospodyni, gdy wyszła na próg.
    – Eee, taki mały deszczyk, zaraz przestanie – odrzekła Patrycja. Faktycznie. Zanim skończyłyśmy siodłać, wyszło słońce, a chmury zniknęły. Pani Bieńkowa jeszcze udzieliła nam przestrogi, że Bieszczady bywają zdradliwe, ale wiedziała, że i tak nas nie przekona do zmiany planów.
    Pierwsza część trasy wiodła przez Czerwoną Górę. Stamtąd trzeba było zboczyć w prawo i iść cały czas wzdłuż szosy. Listonosz powiedział, że najkrócej byłoby wejść na Czerwoną Górę i zejść po drugiej stronie, zamiast maszerować naokoło asfaltem. Owszem, jeśli liczyć kilometry, to tak, ale do dziś nie wiem, dlaczego wybrałyśmy ten drugi wariant. Niewątpliwie był ciekawszy, ale zapomniałyśmy o tym, że odległość liczona na równinie to nie to samo co wspinaczka. Do tego miałyśmy zejść dzikim szlakiem, a nie turystycznym, więc naprawdę wciąż zastanawiam się, skąd było w nas przekonanie, że bez problemu trafimy.
    W połowie drogi na szczyt zaczęło znowu kropić. Nie była to siąpanina, która może się niezmiennie utrzymywać przez kilka godzin. Były to pojedyncze, wielkie krople, wyraźnie zapowiadające ulewę. Naiwnie powtarzałyśmy sobie, że to zaraz ustanie, chociaż pogoda nie mogła dawać nam wyraźniejszych ostrzeżeń. Miałyśmy czas na powrót, ale wykorzystałyśmy go na dotarcie na szczyt. Zrobiło się zimno i pociemniało od ciężkich chmur, lecz udawałyśmy przed sobą, że wszystko jest w porządku. Złowrogi grzmot zignorowałyśmy. Niebo nie mogło się już dłużej powstrzymywać, dając nam szansę na podjęcie jedynej wówczas słusznej decyzji. Deszcz runął, a korony drzew litościwie złagodziły jego siłę. Przyjęły na siebie pierwsze uderzenie, ale nic więcej nie mogły zrobić, jak tylko wydając ponure szelesty, zrzucać na nas wodospady, których nie mogły utrzymać cierpliwe liście. Dosłownie po kilku minutach byłyśmy przemoczone do suchej nitki. Temperatura gwałtownie spadła. Pocieszałyśmy się krzepiącymi uśmiechami, ale wkrótce nasze wargi były sine z zimna, zęby szczękały, toteż nawet tej wątpliwej otuchy zabrakło. Nałożyłyśmy na siebie długie do kostek peleryny przeciwdeszczowe, ale one nie chroniły przed podmuchami lodowatego wiatru. Zaproponowałam zejście z koni, żeby idąc pieszo rozgrzać się choć odrobinę. Hucuły też straciły rezon. To, co przed chwilą było drogą, zmieniło się w gliniastą rzekę, która miała wiele rozgałęzień. Jeszcze przez jakiś czas brnęłyśmy, ślizgając się i rozcierając ramiona. Szczęki nam latały jak w febrze. W życiu tak nie zmarzłam. Szłam pierwsza. Gdy odwracałam się do Patrycji, zaciskałam zęby i zmuszałam zdrętwiałą twarz do wykrzywienia imitującego uśmiech, żeby nie dać po sobie poznać, że jestem bliska łez. Straciłam orientację, jednakowoż jeszcze nie miałam odwagi tego głośno powiedzieć. W końcu zatrzymałam się. Żadna z nas nie chciała pierwsza skapitulować i przyznać się porażki. Według wskazówek pana Tadka byłyśmy już dalej niż w połowie drogi, co by znaczyło, że powrót w tej chwili nie ma większego sensu. Inna rzecz, że tak naprawdę to znałyśmy szlak tylko do wierzchołka Czerwonej Góry.
    Szczęśliwie, znalazłyśmy łąkę, na której opalałyśmy się swego czasu. Tu trzeba było odszukać na obrzeżu charakterystycznie powyginane drzewo. Jego konary miały tworzyć owalne przejście, w dolnej części bez kory, bo turyści ją „tyłkami starli, jak fotki robili”.
    Przy pięknej pogodzie była to romantyczna polanka z malinowymi krzaczkami. Teraz z trudem przedzierałyśmy się przez okropne chaszcze. Grząskie podłoże sprawiało, że i my i konie ślizgaliśmy się i co rusz musieliśmy wyciągać nogi zassane w podmokłej darni. Deszcz zacinał nierówno, biczując boleśnie zmarznięte twarze i ręce. Za każdym razem, gdy jakaś gałąź mnie smagnęła i mokre ubranie przyklejało się do ciała, myślałam że nie wytrzymam z zimna. Później dowiedziałyśmy się, że było już wtedy poniżej dziesięciu stopni.
    Drzewo wypatrzyła Patrycja. Zrównała się ze mną i zamkniętą pięścią, bo nie mogła rozprostować skostniałych palców, wskazała kierunek. Trzęsła się cała.
    Konie zaczęły się opierać, nie chciały iść stromym zejściem w niewiadomym kierunku. Wyczuwały naszą niepewność.
    Deszcz zamienił się w grad.
    Potykając się i przewracając, dotarłyśmy po godzinie do rzeki, która płynęła równolegle do szosy. Nie było możliwości przejść w bród. Skłębione, niemal brunatne odmęty, zasilane niezliczonymi strumyczkami, straszyły swoją głębokością i silnym prądem. Widać było wiry, które więziły patyczki i liście. Idąc wzdłuż rzeki, trafiłyśmy na wątpliwej konstrukcji drewniany mostek. Pionier niezwykle ostrożnie przenosił ciężar ciała z nogi na nogę, jakby sprawdzając wytrzymałość desek. Kulka zrobiła tak samo, aczkolwiek w jej działaniu był raczej strach niż rozwaga. Trzeba było klacz ciągnąć i zachęcać do ruchu naprzód.
    Gdy przemarznięte do szpiku kości dowlokłyśmy się do właściwego domostwa, była szesnasta. Od wyjścia z Hektorówki minęły trzy godziny. Mnie wydawało się, że szłyśmy trzy dni.


    Na kopercie widniało: Zofia i Bernard Konewka.
    Dobrzy ludzie nie pozwolili nam wytłumaczyć, o co dokładnie chodzi. Pan Bernard zdjął koniom uzdy i siodła, bo miałyśmy tak zgrabiałe ręce, że nie poradziłyśmy sobie z tym. Konie odpoczywały w stodole. Pani Zofia posadziła nas przy piecu, i czekając, aż odtajemy, powiedziała:
    – Tadek znowu nie mógł dotrzeć i żeśta od Łucji Bieńkowej przyjechały list przywieźć? Ulewa was zaskoczyła na Czerwonej Górze, widzę, boście tak umorusane z gliny, że normalną drogą na pewno nie szłyście.
    W tym momencie wrócił pan Bernard:
    – Co, Tadek znowu sobie gońców znalazł?
    – Nie inaczej – zaśmiała się jego żona.
    – Nic, matka, postaw wody, ja coś na rozgrzewkę przyniosę. I pewnie głodne, to może chleba z miodem zjecie? Konie mają dobrze, nic im nie będzie. Siano mają, sucho mają, więcej im nie trza. Grzbiety im poprzykrywałem workami, bo nic innego nie mam – oznajmił pan domu.
    Gospodarze zaczęli się krzątać, a my cierpiałyśmy katusze: zaczęły nas boleć i swędzieć nagle ogrzane dłonie i stopy. Ogarnęło nas zmęczenie i senność, a do tego rozpacz, że trzeba będzie wyjść z ponownie na zewnątrz. Patrycja patrzyła na mnie załzawionymi oczyma, rumiana na twarzy od buchającego gorąca. Błagała wzrokiem, żebyśmy nigdy od tego pieca nie musiały odchodzić. Szczęki miała nadal kurczowo zaciśnięte. Ja chyba wyglądałam tak samo.
    Biała koperta leżała na stole, jeszcze nieotwarta. Odręcznie, koślawo wypisany adres, brak nadawcy… Patrycja zasugerowała, że może to, na przykład, od syna z wojska. Albo ktoś inny z rodziny zawiadamia o jakimś ślubie lub pogrzebie. Albo ktoś zapowiada swój przyjazd na kilka dni. W każdym razie misja została spełniona. To była krzepiąca myśl.
    Gospodyni wróciła ze spiżarni z dużym okrągłym chlebem i litrowym słojem miodu. Chleb leżał sobie na drewnianej desce do krojenia i kusił swoim zapachem. Poczułam taki głód, że zrobiło mi się słabo. Przyjaciółka z trudem powstrzymywała się, żeby nie wpatrywać się w bochen, ale wierciła się niespokojnie i tak jak ja, czekała z utęsknieniem na pierwszy kęs. Wtedy przypomniała mi się bezdomna Klara spotkana w tramwaju. To było takie odległe, ale tliło się gdzieś w głębi umysłu. Zastanawiałam się, czy to jest ten moment, w którym spełniło się jej proroctwo.
    Pani Zofia uczyniła znak krzyża na chlebie. Ukroiła dwie pajdy, odkręciła słoik, położyła obok dwie łyżki i zaprosiła:
    – Siadajcie, jedzcie na zdrowie!
    Niełatwo było podejść z godnością do stołu. Jednakowoż udało nam się nie rzucić jak dzikusy na chleb. Nie zmyliło to kobiety.
    – Tego wam trzeba było, jecie, aż uszy się trzęsą! Przychodź, ociec – zawołała w stronę sieni – z tym piciem, bo się dziewczyny zadławią. Nie wstydźcie się, jedzcie, jedzcie, a ja oczy nacieszę, że wam tak smakuje.
    Pan Bernard przyniósł wódkę. Wlał nam po solidnym kieliszku do herbaty i sięgnął po list.
    Obejrzeli z żoną znaczki, założyli okulary, żeby rozszyfrować daty na pieczątce, po czym wreszcie go otworzyli.
    – Drodzy Zofio i Bernardzie – zaczął czytać mężczyzna Zaraz po otrzymaniu tego listu przygotujcie sobie pięć kartek papieru, musicie bowiem zachować ciągłość łańcuszka i wysłać zawartą tu treść do pięciu kolejnych osób. Pewien pułkownik ze stanu Newada przerwał łańcuszek i w ciągu tygodnia zdechła mu ukochana papuga – miny nam zrzedły, przestałyśmy słuchać, spojrzałyśmy sobie w oczy, niemo pytając się nawzajem, czy się rozpłakać czy roześmiać.
    Doceniłyśmy fakt, że gospodarze, zamiast od razu wyrzucić ten śmieć, do końca zapoznali się z zawartością przesyłki. Potem zapadła cisza.
    – Taaak – odezwał się pierwszy pan Bernard – Nie wiem, ten deszcz przestanie to czy nie przestanie…
© 2004-2023 by My Book
×