Dziecko buszu (fragment)
Zmęczony, z trudem otwierałem drzwi mieszkania. Marzyłem tylko o filiżance gorącej kawy i miękkim fotelu. W przedpokoju usłyszałem znajomy głos przyjaciela. Z wymuszonym uśmiechem wszedłem do dużego pokoju.
– O! Paweł! Już jesteś! – wykrzyknęła Magda. – W przychodni spotkałam Jerzego i zaprosiłam go na kawę.
– Tak? To świetnie – powiedziałem. – Co słychać w lekarskim świecie?
– Bez zmian. Dużo pracy, mało płacy.
– Ty chyba nie musisz narzekać – stwierdziłem złośliwie, przysiadając na boku fotela Magdy.
– Masz już wyniki testu? – szepnąłem żonie do ucha.
– Tak. Wynik negatywny – odszepnęła smutno.
– Co macie takie smutne miny? – zapytał Jerzy. – Jeszcze nie wszystko stracone.
Mój zdziwiony wzrok sprowokował następną wypowiedź przyjaciela.
– Stary! Magda mi wszystko powiedziała. Przejrzałem też wszystkie poprzednie wyniki badań. Wszystko w normie.
– Chyba się nie gniewasz, misiu? – żona przytuliła się do mojego boku.
– Tak więc – Jerzy dalej ciągnął swój wykład – jest to typowy przykład bezpłodności idiopatycznej.
– Idio… co? – spytałem. – Chyba nas nie obrażasz?
– Idiopatycznej, czyli nieznanego pochodzenia.
– Czy to jest uleczalne?
– Obecnie nie. Chociaż… – zastanowił się – kiedy byłem jako wolontariusz na stażu w Kongo, spotkałem misjonarza, salezjanina. Wspominał on, że w niedostępnych rejonach tego kraju nadal praktykowana jest czarna magia. Podobno szamani plemiona Bantu potrafią leczyć ludzi. Leczyć choroby. W tym także bezpłodność.
– I ty w to wierzysz? – kpiąco zapytała Magda.
– Są przypadki, kiedy nasza medycyna jest bezsilna. Człowiek to nie tylko ciało, ale i dusza, o czym zupełnie zapominamy. Choroba to stan braku równowagi pomiędzy naszą cielesnością a duchowością. Ten misjonarz był specjalistą od duszy i zapewne nie żartował. Tak, wierzę w to.
– Ciekawe – rzuciłem po dłuższej chwili namysłu – naprawdę ciekawe.
– Może powinniście spróbować? – usłyszałem nieoczekiwanie głos Jerzego.
Spojrzałem na niego pytająco. Mówił poważnie. Jego zmarszczone czoło wskazywało na podwyższony stan pracy umysłu.
– Mam telefon do tego misjonarza – mówił z namaszczeniem – jeszcze dzisiaj mogę się z nim skontaktować. Myślę, że wam pomoże.
– Mówisz poważnie? – zapytałem.
– Może warto spróbować. W najgorszym razie będziecie mieli piękne wakacje.
– Ale mamy XXI wiek, a ty, lekarz, wierzysz w zabobony.
– Paweł, pojedziemy – usłyszałem nagle stanowczy głos żony. Magda odwróciła się i spojrzała prosto w oczy.
– Jeśli na świecie jest ktoś, kto nam może pomóc, to nie możemy zmarnować takiej szansy.
– Ale…
– Tu chodzi o nasze dziecko.
Nigdy nie widziałem w twarzy mojej żony takiej determinacji. Nie mogłem teraz jej zawieść. To była przecież szansa dla nas obojga.
– Dobrze, pojedziemy – odparłem przyciśnięty do muru.
– Wspaniale – zawołał Jerzy – zaraz wszystkim się zajmę. Jestem z was dumny.
– Tak. Nie mamy czasu do stracenia – powiedziałem sucho i spojrzałem na Magdę. Wielkie jak perły łzy powoli spływały jej po policzkach.
Po blisko czterogodzinnym locie samolot linii Air France planowo wylądował na lotnisku w Kinszasie, stolicy Kongo. Nie byliśmy znużeni. Adrenalina we krwi skutecznie blokowała zmęczenie i dodawała sił.
– Dziękujemy za skorzystanie z naszych linii lotniczych i życzymy miłego dnia – powiedziała z szerokim uśmiechem francuska stewardessa. Afryka, tak jak myślałem, przywitała nas żarem rozpalonego słońca. Fala gorącego powietrza momentalnie spowodowała podwojenie ilości wydzielanego potu. Założyłem okulary przeciwsłoneczne i podałem żonie kapelusz.
– Jak się nazywa ten misjonarz? – zapytała.
Sięgnąłem do kieszeni i wyjąłem notes.
– Ojciec Joseph Corde – przeczytałem. – Ma na nas czekać o dziesiątej w hotelu.
– To mamy jeszcze trzy godziny – stwierdziła Magda. – Zdążymy zobaczyć miasto.
Zatopiliśmy się w hałaśliwy i kolorowy tłum tubylców. Wąskie uliczki prawie w całości zapchane były straganami, na których można było kupić wszystko. Od owoców o dziwnych kształtach, poprzez ręcznie rzeźbione maski, po różnobarwne tuniki, tak chętnie noszone przez autochtonów.
– Paweł, popatrz – żona pociągnęła mnie za rękę.
Na skrawku materiału siedziała młoda Murzynka, trzymając noworodka przy piersi. Czekoladowy malec łapczywie starał się pozyskiwać jak najwięcej pokarmu od matki, nerwowo machając przy tym rączkami.
– Wszystko będzie dobrze – przytuliłem Magdę. Dobrze wiedziałem, co czuje w tym momencie. – Będzie dobrze – powtórzyłem.
Właśnie wychodziłem spod prysznica, gdy usłyszałem pukanie. Narzuciłem na siebie ledwo co kupioną tunikę i otworzyłem drzwi. Przede mną stał potężny, brodaty mężczyzna, ubrany w przepocony podkoszulek, zielone, krótkie spodnie i wykoślawione sandały. Długie, siwiejące, spięte w kucyk włosy określały jego wiek na około pięćdziesiąt lat. Tylko ciepłe spojrzenie i duży, drewniany krzyż zawieszony na szyi wzbudzały zaufanie.
– Jestem ojciec Joseph – przedstawił się, widząc moją lekko zaskoczoną minę. Odruchowo spojrzałem na zegarek. Dochodziła godzina siedemnasta.
– Witam. Jestem Paweł. Proszę, niech ojciec wejdzie do środka – wykonałem zapraszający gest.
– Mów mi Joseph. Wszyscy tak mnie nazywają.
– Oczywiście. To moja żona, Magda – dokonałem dalszej prezentacji.
– Pewnie się dziwicie, że tak wyglądam. Pracuję w Kongo już dwadzieścia dwa lata. Porzuciłem wszelkie konwenanse. Mojego Boga mam w sercu. Nie muszę umartwiać się dodatkowo, nosząc długie ubrania. A tak à propos, poczęstujecie mnie szklanką wody? Jechałem do was prawie cały dzień.
– Naturalnie, proszę – Magda otworzyła butelkę wody mineralnej.
– Tak. Bąbelki. Cywilizacja – powiedział po kilku łykach Joseph – trochę brakowało mi tego.
Nagle w oknie pokazała się czarna twarz człowieka, który krzyknął coś w niezrozumiałym języku. Zerwałem się na równe nogi i zasłoniłem żonę.
– Spokojnie, to tylko Mobasa. Mój uczeń i przewodnik. Zna około dwudziestu dialektów suahili. Będzie bardzo pomocny w naszej wyprawie. A więc jutro o piątej rano wyruszamy.
– Tak wcześnie? – z nieudawanym zaskoczeniem zapytała Magda.
– Czeka nas cały dzień drogi. I tak macie szczęście, bo większą część trasy pokonamy łodzią. Musimy dotrzeć do Bantu przed nocą. W ciemności żeglowanie na rzece jest niebezpieczne.
– Czy ojciec, to znaczy, Joseph, myślisz, że czarownik Bantu nam pomoże? – zapytałem szczerze.
Po kilku minutach ciszy otrzymałem odpowiedź.
– Nie pochwalam tego, co chcecie zrobić. Jestem katolickim duchownym, a Kościół nie uznaje zabobonów. Ale znam ludzi Bantu od lat i widziałem rzeczy, których nawet dzisiaj nie potrafię wytłumaczyć. Pomogę wam. Ścieżki Pana są niezbadane.
– A więc jest nadzieja? – cicho odezwała się Magda.
– Spakujcie swoje rzeczy. Jutro Mobasa zabierze je do samochodu. Wyruszamy o piątej rano.
Kiwnięcie naszych głów przypieczętowało zawartą umowę.