[stron_glowna]
0 książek
0.00 zł
polskiangielski
Książki papierowe i ebooki
Pejzaż retro
Pejzaż retro
Bożena Szlucha
Wydawca:My Book
Format, stron: A5 (148 x 210 mm), 210 str.
Rodzaj okładki: miękka
Data wydania:  czerwiec 2009
Kategoria: biografie i wspomnienia
ISBN:
978-83-7564-195-0
29.00 zł
ISBN:
978-83-7564-210-0
18.00 zł
FRAGMENT KSIĄŻKI
    Maniusia była o trzy lata starsza od Alberta. Oboje z czarnymi włosami, po ojcu Walterze Rosmanyi, urzędniku, a może nawet zawiadowcy z dworca kolejowego we Lwowie, i jasną, świetlistą cerą, po matce Annie lub Zofii. Jedna z sióstr bliźniaczek zmarła w czasie zarazy i została pochowana na Łyczakowie. Nikt z rodziny nie wiedział, która z bliźniaczek pozostała przy życiu.
    Szli ulicami Lwowa i szukali ojca. Mania miała już dość chorującej mamy i Antosi, która pełniła rolę opiekunki, służącej, pokojówki oraz gospodyni. Ciągle jej coś kazała, ciągle na nic nie pozwalała i twierdziła, że „to panience nie wypada”. Zazdrościła innym dzieciom, że mają ojca. Mania niewiele pamiętała swojego. Zmarł niedługo po przyjściu na świat Alberta. A mama od tamtej pory rzadko podnosiła się z łóżka. Po kwadransie doszli do skrzyżowania. Wreszcie dotarli do celu wyprawy!
    Był! Siedział na białym koniu, w ciemnym mundurze, ze złotymi guzikami. Kandydat do ręki Anny! Tak sobie obmyśliła. Lubiła konie i mundury.
    – Taki ważny człowiek. Wszyscy przed nim czują respekt! – pomyślała.
    – Chodź, nie bój się! – Nieśmiało pociągnęła brata
    Mężczyzna, zajęty swoimi myślami, nie zauważył dzieci. Dopiero nieśmiałe pociągnięcie za rękaw uzmysłowiło mu, że podeszła do niego dwójka malców.
    – Gdzie wasza matka? Z kim jesteście? Zejdźcie z jezdni, bo może was przejechać dorożka! – zaniepokoił się zachowaniem Alberta i Maniusi.
    – Zgubiliśmy się. Proszę nas odprowadzić do domu. Mieszkamy na Szeptyckich! – nieśmiało realizowała długo obmyślany plan.
    Za kwadrans z dumą jechała na białym koniu, mocno obejmując brata, aby nie spadł. Bała się wysokości i tego, co powie mama. Od Antosi z pewnością otrzyma reprymendę i będzie musiała długo klęczeć w kącie. Aż zrozumie, ile matce zrobiła wstydu. I jaki wywołała skandal! Kto to widział, aby dzieci same chodziły po ulicach i zostały przywiezione przez policmajstra? Nawet oficera! Nie udał się plan zdobycia ojca. Matka pozostała wierna swojemu zmarłemu, o dwadzieścia siedem lat starszemu mężowi. Mimo iż wychodząc za mąż miała jedynie trzynaście lat.
    
    A teraz przedstawiam Wam inną Manię, a w zasadzie babcię Marię Szymańską. Oto pierwsze wspomnienie, które drzemie gdzieś najdalej, na dniej szuflady mojej pamięci.
    Przechowuję je z niesłychaną starannością. Jest jak bezcenny eksponat, w najlepiej strzeżonym muzeum świata. Odgrzebuję bardzo rzadko. Delikatnie wyciągam tę najdroższą pamiątkę. Boję się ją uszkodzić. Jest delikatna jak pajęczyna. W końcu przygnieciona została całym półwieczem. Mimo że zakurzona, jest prawdziwym klejnotem, chociaż tak archaicznym i wątłym. Ma wyblakłe barwy. Nieostre kontury ledwie nakreślają atmosferę. Zostało już tylko echo słów, ślad nastroju, a jednak tak porusza serce…

    
    Mam dwa, może dwa i pół roku. Wychodzę na spacer. Stoję w przedpokoju. Ogromne, oszklone drzwi jak pryzmat rozszczepiają jasne smugi światła, wpadające do mrocznego wnętrza. Drobinki kurzu tańczą walca na słonecznych kładkach. Obserwuję je z zachwytem! Nagle pryska balowy nastrój. Zwodzone mosty znikają, bo otwierają się drzwi pokoju i wpada cała rzeka światła. Wchodzi wysoka, smukła kobieta, w jasnym kapeluszu i tweedowym, piaskowym kostiumie. Obcasy i rękawiczki dopełniają obrazu.
    – Dzidziusiu, idziemy zanieść dziadziowi śniadanie! – mówi stanowczym tonem i podaje mi rękę.
    I już nie są ważne smugi, kolory.
    – Idę do dziadzia Szymka! Idę razem z babcią! – śpiewa moja dziecięca dusza.
    
    Kolejne wspomnienie nierozerwalnie łączy się z poprzednim.
    
    Niski pokój wypełnia duże biurko, stojące ukosem pod ogromnym oknem. Za biurkiem siedzi brunet w garniturze i jasnej koszuli.
    Gdy wchodzimy, podrywa się i podbiega do nas. Chwyta mnie pod pachy i unosi prawie pod sufit. Niesamowite wrażenie lotu i dziwnych łaskotek w brzuchu wypełnia całe moje ciało. I tak parę razy. Aż piszczę z zachwytu! Wreszcie ląduję na blacie biurka i mogę piętami postukać w drzwiczki oraz posłuchać, czy w środku nadal mieszka biurkowy potwór, wydający głuchy odgłos.
    – Będziemy jeść śniadanko! – słyszę głos dziadka, zaglądającego do koszyczka z jedzeniem.
    – Maniusiu! Tyle razy prosiłem cię, abyś i dla dziecka coś przynosiła. – Tym razem niezadowolenie wyraźnie skierowane było ku małżonce.
    – Kotusiu, przecież Dzidzia jadła śniadanie! – z oburzeniem odpowiada Maniusia.
    – Dziadziusiu, Dzidzia dzisiaj nic nie jadła! – zeznaję jak Judasz i w podkówkę wyginam usta.
    Dziadek Szymek zaczyna ruszać wąsami, co znaczy, że jest w stanie skrajnego zdenerwowania, po czym dzieli się ze mną swoim śniadaniem.
    – Żeby mi to było po raz ostatni! – zwraca się do Marii. – Jadła, nie jadła, czy to nie wszystko jedno? Powinnaś przynosić i dla niej śniadanie.
    
    I tak zostało. Dzięki Szymka słabości do wygiętych dziecięcych podkówek od tej pory jadłam podwójne śniadania. To, wraz z innymi okolicznościami, o których jeszcze nie raz wspomnę, dało początek wielu moim kłopotom. Ale tego dziadek nie przewidział. Miałam pisać o Marii, a dziwnym trafem zahaczyłam o Szymka, czyli drugą połówkę jabłka. Okręciłam go sobie wokół małego, tłustego paluszka. Jego pracownicy posyłali po mnie, jak po cudowny lek, gdy Pan Kierownik był w wyjątkowo złym humorze. I pomagało. Na razie jednak wrócę do Marii, czy też Mani, Mańki, Maniusi, albo Marysi. Aby zrozumieć Marię, trzeba opowiedzieć o jej dzieciństwie, spędzonym bez ojca i w zasadzie bez matki, albo z jej cieniem snującym się po mieszkaniu, schorowanym i słabym.
    Anna, z domu Szpala, miała trzynaście lat, gdy wyszła za mąż za urzędnika kolejowego, Waltera Rosmanyi. Bardzo szybko owdowiała.
    Będąca jeszcze dzieckiem, musiała szybko stać się matką i panią domu. Życie nie oszczędziło tej delikatnej, eterycznej blondyneczki.
    W wychowaniu Mani i Alberta pomagała Annie Antosia i kucharka.
    W zasadzie jednak to Antosia matkowała dzieciom i starała się wychowywać je, jak najlepiej potrafiła. Anna nie miała na to siły.
    Nic dziwnego, że Albert jako nastolatek uciekł z domu, aby zaznać przygody. W domu, gdzie dominował zapach leków, kamfory i kropli walerianowych, czuł się stłamszony. Smutek i cierpienie wylegiwało się w każdym zakamarku. Weselej było w kuchni, ale im byli starsi, tym częściej wyganiano ich na pokoje, bo nie wypada, aby panicz i panienka przebywali w towarzystwie kuchty. Albert uciekł, aby walczyć za Lwów. Stał się jednym z Orląt. Wyszedł z domu jako mały, pękaty chłopczyk. Gdy wrócił, popatrzył na Manię z góry i powiedział:
    – Strach Mańka, jakaś ty mała!
    Anna zmarła przed Bożym Narodzeniem w 1914 roku. Maria miała wtedy osiemnaście lat.