Na swym wielkim drzewie,
W słonecznych przebłyskach,
Kołysały się kasztany
W zielonych kołyskach.
Ptaki im śpiewały
Swoje kołysanki,
Słonko je budziło
Co dzień wczesnym rankiem.
Deszcz obmywał czasem,
Rosa je kąpała,
Wietrzyk je osuszał,
Mgła opatulała.
Kasztanowa Matka,
Kiedy przyszła pora,
Dzieci kołysała
Do snu co wieczora.
Księżyc przez gałęzie
Przeświecał srebrzyście,
Osłaniały od przygód
Kasztanowe liście.
I tak sobie rosły
Malutkie kasztany,
Pod czułą opieką
Kasztanowej Mamy.
I tak się huśtały
Na tym wielkim drzewie…
Ile ich tam było,
Tego nikt już nie wie.
Kasztanowa Matka,
Jedyna na świecie,
Wie dokładnie, ile
Ma tych swoich dzieci.
Bo je przecież sama
Kasztanowa Mama
W kasztanowych kulach
Szczelnie opatula.
W kasztanowych kulach,
Zjeżonych jak szczotka,
Kolczastych na zewnątrz,
Miękkich od środka.
Gdyby tak z ostrożna
Kulki te rozdzielić –
Każdy na połowę –
Zobaczyć by można
W kremowej pościeli
Małe kasztanowe,
Śpiące niemowlęta.
W każdej kasztan jeden –
Albo dwa – bliźnięta.
I tak sobie rosły,
Razem z kołyskami,
Jak to zwykle bywa,
Z tymi kasztanami.
A zaczęły rosnąć
Jeszcze ciepłą wiosną.
Rosły całe lato –
Na jesieni za to
Takie były duże,
Że się w swych kołyskach
Nie mieściły dłużej.
I tak na przełomie
Lata i jesieni –
– Nastąpiło wreszcie: –
Wielkie Wydarzenie!
Kasztanowe kule
Pękają na pół,
A kasztany małe
Lecą z drzewa w dół!
Jeszcze słonko wciąż dogrzewa,
Z błękitnego nieba świeci,
A na ziemię prosto z drzewa
Kasztanowe lecą dzieci.
Pośród śmiechu i wśród wrzawy
Opadają w miękkie trawy.
Tak na ziemię leci! Leci!
Cała chmara małych dzieci.
Każdy spada, jak potrafi
I ląduje, gdzie się trafi:
Ten na głowę, ten na pięty,
A ten frunie uśmiechnięty
I trzymając pół kołyski,
Gdzieś opada w gąszcz pobliski.
Tam znów kula spada cała,
Bęc! i już się rozleciała,
A gdy leży w pół pęknięta,
Wyskakują z niej – bliźnięta!
Ten znów z czubka drzewa leci,
Wrzeszcząc przy tym: „na bok dzieci!
Z drogi, z drogi! – na bok śledzie!
Wrzeszczy dalej – bo król jedzie!”
Ci na dole więc z pośpiechem
Rozbiegają się ze śmiechem.
A tu znowu bliźniąt para
Razem się lądować stara,
Więc trzymając się za rączki,
Osiadają pośród łączki.
Każdy spada tak, jak może,
Jeden lepiej, drugi gorzej:
Ten na obie skoczył nóżki,
Tamten gołym pacnął brzuszkiem,
Ten do pustej wpadł łupiny,
Ten potoczył się w jeżyny,
Tamten z trudem i powoli
Spod łupiny się gramoli.
Ten koziołki w górze fika
I za chwilę w krzakach znika.
Ten zaczepił o sąsiada
I z nim razem na dół spada.
A ten lecąc jakoś skosem,
W mech zielony zarył nosem.
A ten opadł jakoś gładko,
Wśród jesiennych małych kwiatków.
Każdy spada i ląduje,
Każdy frunie, leci, skacze,
Ale nikt się nie przejmuje.
Nikt nie jęczy i nie płacze.
Tylko same słychać śmiechy.
Tyle bowiem jest uciechy
W tym fruwaniu i skakaniu,
I w tym miękkim lądowaniu.
Dzieci spada coraz więcej –
– Wszędzie słychać gwar dziecięcy.
Kule lecą jak pociski.
Słychać tupot, śmiech i piski.
Śmiechem tętni cała górka!
Aż spojrzała w dół wiewiórka
(Ta wiewiórka z rudą kitką,
Która w dziupli obok mieszka) –
Wystawiła nos i pyta,
Gubiąc przy tym pół orzeszka,
„Co się stało, skąd ta wrzawa?
I kto się tak ciągle śmieje?”
Wyskoczyła więc ciekawa,
By zobaczyć, co się dzieje.
Jak wyjrzała, już wiedziała –
„Patrzcie, patrzcie – zapiszczała
widowiskiem tym przejęta –
Przyszły na świat
– KASZTANIĘTA!!!
Jakie ładne są i duże!
Całe nam zasypią wzgórze!