DZIEŃ JAK CO DZIEŃ (fragment)
Obudził się. Była ósma rano. Normalnie wstawał o szóstej, budzony dźwiękiem budzika. Tym razem miał swój luksus. Dzień jak co dzień, ale jakże inny od normalnych dni. Pierwszy dzień pięciodniowego urlopu. Szef krzywił się trochę, ale w końcu puścił. Leżał, nie ruszając się. Leniwie przebiegał myślami plan dzisiejszego dnia. Śniadanie, spakować rzeczy, zadzwonić do Jolki, która czeka, że ją odbierze, i frrru… do Poronina. Pogoda jest piękna. Będzie zjeżdżać z dziewczyną ze stoku, potem zjedzą dobrą kolację w knajpce, a na końcu przyjdzie upojny wieczór i noc. Życie jest jednak wspaniałe. Nie ma co, trzeba wstać. Jolkę odbierze o czternastej, tak będzie najlepiej, a więc zadzwoni do niej później, niech sobie pośpi. Stanął w łazience przed lustrem i przyjrzał się krytycznie swojemu odbiciu. Nie najgorzej, chłop na schwał.
Golił się powolnymi ruchami, rozkoszując się brakiem stresu. To jest życie, wstajesz wyspany, masz czas, nikt cię nie goni, spokojnie załatwiasz swoje sprawy. Nagle zadzwonił telefon. Niech sobie dzwoni, on ma od dzisiaj urlop. Telefon dzwonił i dzwonił. Ktoś był uparty i nie dawał za wygraną. Dobrze, odbierze.
– Halo? Ciocia?! Co słychać, ciociu? Jak tam pogoda w Krakowie? Nieszczęście… Jakie nieszczęście, co się stało? Wujek?! Przecież przed tygodniem z nim rozmawiałem! Co… Zawał? Jak to zawał, kiedy? A pogrzeb… Za trzy dni? Tak, ja mam teraz urlop i będę w Poroninie. Nie wiem, no chyba przyjadę, muszę zebrać myśli… Taka strata… Wyrazy współczucia dla cioci. Proszę nie płakać. Aha… Syn wszystko załatwia… To dobrze, to dobrze… Oczywiście, zadzwonię.
Odłożył słuchawkę i wcale nie było mu do śmiechu. Wuj zmarł, mając osiemdziesiąt trzy lata. W sumie niezły wiek, mógł jednak jeszcze trochę pożyć. Sympatyczny starszy pan zajmował się na rencie ogrodnictwem. Przedwojenny inżynier. I co teraz zrobić? Na pogrzeb powinien pojechać, będzie cała rodzina, to jest wujkowi winien… Z drugiej jednak strony… Szkoda urlopu. Coś się wymyśli. Najwyżej straci dwa dni...
Dokończył poranną toaletę, ubrał się i zasiadł do śniadania. Tym razem miał czas na zrobienie sobie dobrej kawy. Była wyborna. Powoli wracał mu humor. Z pogrzebem coś wymyśli, nie będzie tak źle, a może tylko zadzwoni, ale teraz trzeba zacząć się pakować. Spojrzał na zegar, dochodziła dziesiąta. Znowu zadzwonił telefon. Nie, nie da rady, ma urlop i nie musi odbierać. To nie jest Jolka, ona jeszcze śpi, a więc nie odbieramy. Telefon dzwonił i dzwonił, aż wreszcie przestał. Nareszcie cisza. Po chwili odezwała się służbowa komórka. Nie mógł nie odebrać.
– Tak. Dzień dobry… Jeszcze nie wyjechałem… Tak, wyjeżdżam dzisiaj do Poronina. Co się stało? Jak to, produkcja stoi?! Dlaczego stoi? Uszkodzona maszyna? A co robi mój zastępca? Ja wiem, że on jest idiota… I co teraz? Zamówienie można przerzucić do innej drukarni… Czy mogę zadzwonić? Mogę. Ale ja dzisiaj wyjeżdżam! Dobrze, załatwię… Do widzenia.
Tak pięknie się ten dzień zaczął, a teraz chciało mu się po prostu rzygać. Która godzina? Jedenasta… Czasu było coraz mniej. Zadzwonił do zakładu i usiłował się połączyć ze swoim zastępcą. Ostatecznie podyktował sekretarce rozwiązanie problemu, podał kilka telefonów i poprosił o przekazanie wiadomości zastępcy oraz poinformowanie szefa. OK. Trzynasta trzydzieści. Zadzwonił do Jolki. Już wstała i pakowała się. Odbierze ją o szesnastej, wcześniej nie da rady, poza tym wszystko w porządku. Było kilka problemów, ale o tym potem, pa!
Wrzucał szybko rzeczy do walizki. Bielizna, marynarka, kombinezon narciarski… Aha, przybory do golenia. Wbiegł do łazienki i sięgając po przybory do golenia, zauważył cieknącą po ścianie wąską strużkę wody. Spojrzał do góry. Róg sufitu ciemniał w oczach. Duże krople wisiały na odlepiającej się białej tapecie. Ogarnęła go niepohamowana wściekłość. Pognał do góry. Załomotał do drzwi. Nikt nie otwierał. Nacisnął dzwonek i dzwonił, dzwonił… Po drugiej stronie otworzyły się drzwi i wychyliła się głowa w papilotach.
– Co pan tu wyprawia?!
Nie odzywał się, trzymając cały czas rękę na dzwonku.
– Niech pan przestanie! Zwariował pan czy co, zaraz zawołam policję!
– Nie zwariowałem. Z sufitu w łazience leje mi się woda. Sąsiad mnie zalewa. Sąsiad mnie zalewa, rozumie pani!
– Jezus Maria, a może on umarł?!
– Niech się pani nie wygłupia, jeszcze tylko tego by brakowało.
– Wal pan w drzwi, może on tylko zasnął. Boże, Boże, może zadzwonić po policję?!
Po dobrej minucie walenia w drzwi, przy których stali już wszyscy obecni lokatorzy z dwóch pięter, zazgrzytał zatrzaskowy zamek i ukazała się zaspana twarz.
– Co się stało?
– Boże, on żyje! – zawołała sąsiadka w papilotach.
– Mogę wejść? Pan zalał mi łazienkę i jeszcze się pan pyta, co się stało?!
Zaspana twarz natychmiast wytrzeźwiała.
– Rany boskie, moja wanna, miałem się kąpać! Jak mi wstyd! Proszę wejść. Strasznie przepraszam, naprawdę strasznie przepraszam. Już, już… Już sprzątam. Gdzie ta ścierka? Strasznie przepraszam.
Nie trzeba było dalej wchodzić. Już od progu widać było drzwi łazienki, spod których lała się woda.
– Niech pan natychmiast zakręci wodę!
– Już, już! Co za nieszczęście, a ja taki durny. Co ja teraz zrobię? Proszę wejść, proszę wejść…
Wszedł do środka, bo co miał zrobić, i pomógł starszemu sąsiadowi zbierać wodę z podłogi. Sąsiad był więcej niż zmieszany.
– Jeszcze raz bardzo przepraszam, ja za wszystkie szkody zapłacę, jestem ubezpieczony. Już jutro przyjdzie agent.
– Jutro mnie nie będzie, dzisiaj wyjeżdżam na urlop – powiedział, nie bardzo już w to wierząc.
– A kiedy pan wróci?
– Dopiero za tydzień.
– Nie szkodzi, nie szkodzi, ja proszę pana wszystko pozałatwiam. Wszystko. A szkody opiszemy za tydzień. Dobrze? Zgadza się pan? Tak mi jest przykro, naprawdę.
– Dobrze, dobrze, to za tydzień się widzimy.
– Jeszcze raz strasznie przepraszam… Naprawdę przepraszam… I dobrego urlopu.
Była szesnasta. Szybko wykręcił numer do Jolki. Nie zdąży na szesnastą. Nie, nic się nie stało. Opowie wszystko, jak się spotkają. O osiemnastej. Skończył się pakować i zamknął walizkę. Poczuł głód. Nic dziwnego, od rana na jednej bułeczce i kawie to trochę za mało. Nie szkodzi, kupi sobie po drodze hamburgera. Zaplanowany stek wołowy zostanie w lodówce. Wystawił bagaże, zamknął drzwi na klucz i wsiadł do windy. Spojrzał na zegarek. Było wpół do piątej. Zdąży. Jolka mieszkała na Okęciu, koło lotniska. Pojedzie Trasą Łazienkowską, tam można pruć.
Auto stało przed domem. Wrzucił bagaże i poszedł do piwnicy po narty. Po chwili był już z powrotem i wkładał narty do bagażnika. Spojrzał do przodu… Nie wierzył własnym oczom. Tuż przed jego samochodem stał wielki wóz meblowy, blokując wyjazd. Nie, tego było już za wiele. Dwóch brodatych facetów wynosiło zapakowane w folię meble.
– Panowie, ile czasu będziecie tu jeszcze stać? Ja muszę natychmiast wyjechać.
– Nie ma sprawy, zostały nam jeszcze tylko dwa foteliki. Parę minutek, i już pan jedzie.
Wsiadł zrezygnowany do samochodu i zapalił papierosa. Co za dzień, co za dzień…