IDIOSYNKRAZJA (fragment)
Dworzec był szary i nieciekawy poprzez swą spichlerzowatą monumentalność. Od środka wznosił się wysoko w górę, wzdłuż ciemnozielonych, pałąkowato wygiętych szyn, które na wysokości trzydziestu stóp wyginały się, tworząc kopulaste sklepienie. Poprzeczne belki tego superwytrzmałego szkieletu stały się ulubionym miejscem „five o’clocków” wrocławskich gołębi. Przylatywały tu całymi gromadami, zwracając na siebie uwagę przypominającym burzę oklasków trzepotem skrzydeł. Błądząc wśród chaotycznej gmatwaniny spieszących się stóp, stroszyły pióra, gruchając ostrzegawczo. Błękitnosine piersi wypinały się z godnością, dodając majestatu pełnym wdzięku, drobnym kroczkom ptasich admirałów. Przeganiane przez zniecierpliwionego turystę, zbijały się w koliste zbiorowiska lub okazując najwyższą pogardę dla rodzaju ludzkiego, wzbijały się w stojące nieruchomo powietrze hali olbrzyma, by usiąść na metalowych belkach. Posadzka pokryta była kurzem i gołębimi ekskrementami. Tworzyło to w efekcie nieciekawą, mysią woń, tak charakterystyczną dla tego dworca. Sprzątający co pół godziny przygarbieni staruszkowie z ledwością dawali sobie radę z tym brudem, narzekając na paskudzących, niechcianych lokatorów. Perony kończyły się potrójną bramą, która była jedynym wyjściem na miasto. Nad bramą znajdował się ogromny, zakurzony zegar, wkomponowany w ścianę beżowo-szarego muru, opierającego się na ostatniej poprzecznej belce. Zegar był stary i nie chodził zbyt dokładnie, ale regularnie, co godzinę, wybijał pompatycznie tyle ile trzeba uderzeń. Był też ulubionym miejscem gołębich zalotów i potyczek, tam też zwykł siadywać przewodnik stada. Na dworcu stale panował harmider i rozgardiasz. Odbijał się zwielokrotnionym echem od twardych, grubych ścian. Powstawał wtedy przedziwny szum wielojęzycznych dialogów, głębokich westchnień, śpiesznych oddechów i potłuczonych na mozaikę, niepasujących do siebie kawałków okrzyków, jak gdyby wszyscy mieszkańcy wieży Babel zebrali się tu na sympozjum na temat onomatopeiczności języka, w poszukiwaniu uniwersalnego sposobu porozumiewania się. Do tego dźwiękowego galimatiasu dołączał się sporadycznie stukot wózka bagażowego lub zagłuszający wszystko odgłos wjeżdżającego pociągu. Wtedy wydawało się, że wszystko cichnie, by wysłuchać pisku hamujących gwałtownie kół, jęku giętych bezpardonowo szyn, nacieszyć oczy widokiem burzącego spokój stalowego potwora. Przypominało to świątynię, w której czcigodne mury wdziera się – tupiąc – bluźnierca, po czym ogłuszony panującą tu atmosferą sacrum, cichnie powoli, zbity z tropu własną ordynarnością. Po czym znów wszystko powraca do poprzedniego stanu. Powoli rozlegają się ciche szepty, szuranie. Ktoś nerwowo zakaszle budząc nieświadomie wszystkie dworcowe odgłosy: trzepot skrzydeł, nawoływania, wibrujący gong przed zapowiedzią, kilka ostrych słów wzburzonego mężczyzny, czyjś piskliwy śmiech, stukot wózka, na przemian z rozdzierającym płaczem zmęczonego dziecka. Wszystko to jednak razem stanowi jedynie rodzaj urozmaiconego szumu, który unosi się w górę i ginie gdzieś u szczytu kamiennego kolosa. Chwilę potem powraca zmieniony, jakby cichszy i przytłumiony jego zachłannością, przypominając więźnia, który stwierdził, że cela jest solidna i nie ma szansy na ucieczkę. Ten szum czasem dziwnie faluje, wznosząc się i opadając na kształt szeptem wypowiadanej modlitwy, gdy rozmodlony człowiek wpada w trans, zapominając o wszystkim oprócz Boga. Takie zapamiętanie zaczyna się nagle – i równie nagle i niespodziewanie kończy, pozostawiając po sobie rodzaj pełnej zaspokojenia pustki. Wtedy dworzec przycicha na chwilę, łapiąc oddech przed następnym niespodziewanym misterium, w którym przyjdzie mu modlić się wraz z nieświadomym niczego tłumem, powtarzać jego słowa, przedrzeźniać go, przekręcając myśli i naśladując nieporadnie jego kulawy, niedouczony akcent. Powiedzieć cokolwiek na tym dworcu było to jakby wrzucić myśl w ogromną studnię, w której zagubi się na zawsze, choć nie umrze zupełnie, bo żyć będzie, powracając co rusz w innej postaci o nowym znaczeniu, odkrywając coraz to nowy sens, odmieniając ją przez wszystkie możliwe przypadki, odnajdując nowe, niespodziewane treści. Na dworcu panował zwykle półmrok, jedynie w słoneczne dni wnętrze kamiennej jaskini rozświetlone było od wewnątrz dwoma snopami złotego światła, wpadającymi przez okrągłe okienka, umieszczone po bokach zegara. Pasma słoneczne biegły ukośnie, oświetlając większą część placu, wprowadzając życie i rzadki rodzaj radosnej przejrzystości. W powietrzu unosiły się drobiny kurzu, świecąc napromieniowane życiodajną energią. Dworzec sennie buczał popołudniowym rozgwarem. Spieszący się ludzie byli cichsi i bardziej skoncentrowani na swych sprawach niż o jakiejkolwiek innej porze dnia. Wszystko toczyło się własnym, naturalnym trybem i byłoby zwyczajne, gdyby nie to, że ja byłem tego dnia nieswój. Stałem na środku peronu trzeciego i czekałem na pociąg, lecz było mi dziwnie, niejasno. Może to ciężkie śniadanie, a może sen niezbyt krzepiący sprawiały, lecz było mi obco w środku i nienazwanie. A przy tym, stało się coś na świecie, gdzieś, daleko. Tragedia, trupy, śmierć! Widmo wojny wychynęło znienacka i wszystko stało się niepewne, już nie tak jednoznaczne jak dotąd. Spokój duszy prysł niczym bańka mydlana i jakaś niestabilność wszechrzeczy poczęła wisieć w powietrzu, natrętnie, nisko, dławiąco. Rozstrój także mnie się udzielił; w środku coś nie tak, lecz co zrobić, świat – światem, brzuch – brzuchem, a mnie jechać trzeba sto kilometrów z okładem – jak gdyby nigdy nic, jak dawniej, więc… cóż począć – jadę! Pociąg. Wsiadam. Ruszył. Szukam miejsca dla siebie. W przedziale siedzi trzech brodatych mężczyzn – młodzi, nawet bardzo młodzi, lecz już dawno w habitach, jakby całe życie. Dziwni – prawosławni? mnisi? – nie wiem, mijam, choć myślę – głupio, trzeba było dziś, dziś właśnie tam usiąść! Tam dziś będzie bezpiecznie, bezpieczniej niż gdziekolwiek. Oni cisi, pokorni i sacrum jakieś wiozą tam pod habitami, więc bezpiecznie i nic stać się nie może, bo czuwają, by zło się nie pleniło i na straży stoją – chociaż siedzą – lecz jakby – na stojąco siedzą. Więc głupio, nazbyt może pochopnie mimo nich przeszedłem, ale idę dalej, przed siebie, raźno, choć – coś mi się wydaje – niepotrzebnie idę. Od nich pewnie spokój bije – a mnie spokoju trzeba, cisza – a mnie ciszy… otucha, pewność, ech – naprzód idę, choć w sobie się wracam. Wiem! Brody! Brody, mnie tak pchają. Brody jakieś nieludzkie, niepotrzebne, kozie… więc… idę, nie idę, a uciekam, przed tymi brodami, brody gdzieś zostawiam, hen daleko w tyle i idę. Nowy wagon, ludzie nowi. Lecz i tu duchowny, choć już inny całkiem. Ksiądz! Ksiądz zupełnie łysy – bez brody, ani śladu włosa. Alleluja! Tu siądę.