Rano szli do kościoła. Piotr zapisał się do chóru. Miał piękny głos i tak mocny, że nie musiał używać mikrofonu, a słuchać go było w najodleglejszych zakątkach gotyckiej świątyni. Był solistą. Razem z księdzem opracował kilka pieśni kościelnych. Wykonywał je po zakończeniu nabożeństwa. Jeśli wierzyć temu, co opowiadano, nikt nie wychodził z kościoła, mimo że msza się skończyła, a Piotr śpiewał w niezrozumiałym dla Niemców języku. Wielokrotnie proponowali Siergiejowi, aby poszedł z nimi, ale jakoś nie mógł się zdecydować.
Gdyby z kościoła nie przychodzili tak wcześnie, może nie byłoby picia. Nudzili się. Żal im było pieniędzy na bilet do kina, ale nie szczędzili na alkohol.
Nacisnął na klamkę. Wódczane opary mieszały się z papierosowym odorem. Niebieska strużka dymu unosiła się znad popielniczki wypełnionej po brzegi petami.
– O, doktorek się zjawił! – zauważył Rysiek. – Nasze towarzystwo mu nie odpowiada. Wiadomo, taki wykształcony człowiek chciałby przebywać tylko z równymi sobie, a nie z robociarzami. Z nami nie ma o czym gadać.
– Czego się czepiasz? – Maciek stanął w obronie Siergieja, chociaż był zły, że ten nie zabrał go ze sobą.
– Bo się wynosi ponad wszystkich. A to dlatego, że od czasu do czasu ktoś korzysta z jego lekarskich usług. Gardzi nami. Nie zdaje sobie sprawy, że gdybyśmy go nie przygarnęli i nie nauczyli roboty, to zdechłby z głodu, pracując w tym swoim szpitalu.
Siergiej odwrócił się. Nie miał zamiaru wdawać się w dyskusję, ale jeśli nie odpowie na zaczepki, Rysiek może uważać, że ma rację.
– Nikim nie gardzę – odrzekł z wolna.
– O, przemówił do nas wreszcie! – Rysiek roześmiał się nerwowo. – Słyszeliście! Pan doktor przemówił do pospólstwa! A może ty jesteś na nas obrażony, bo nie wyrażamy ci wdzięczności za to, że twój wielki naród pomógł Polakom wygrać wojnę?– Rysiek był spocony. Kiedy się denerwował, czerwieniał na twarzy, a na szyi pojawiały się brązowokrwiste plamy. – Nie jesteśmy ci wdzięczni, bo nie ma za co. – Znowu zaśmiał się, ale nie było w tym wesołości. – U boku wielkiej Czerwonej Armii wygraliśmy wojnę, a tak naprawdę, to przegraliśmy ją. Jak to właściwie jest? Powiedz, przecież jesteś taki mądry. Jak to mogło się tak popieprzyć. Najpierw jest się zwycięzcą, potem przegranym.
– Co się będziesz pytał, sam wiesz, jak to jest – dorzucił filozoficznie Marek, gasząc papierosa o brzeg stołu. – Wmawiali nam, że Ruscy dali nam wolność, bo wygonili Niemców. Po wkroczeniu na ziemie polskie jak się zachowywali? Nie jak najeźdźcy? Chcesz, żeby Siergiej wygłosił ci pogadankę na temat ustroju wszelakiej szczęśliwości i niezwyciężonej armii świata? A może ta wasza armia była do dupy?
– Tak, masz rację – rzekł spokojnie Siergiej. – Była, jak to określiłeś „do dupy”, a socjalizm nikomu szczęścia nie dał. Wystarczy?
– Nie wymądrzaj się. Udajesz, że jesteś inny. Zobaczyłeś kawałek wolnego świata i nagle zmieniłeś zapatrywania.
– Może nigdy nie miałem innych poglądów?
– E, takie gadanie – Rysiek nagle stracił rezon, ale nie zamierzał się poddawać. – Do nas, do zakładu przyjeżdżali Ruscy, aby montować maszyny na nowej hali produkcyjnej. Nie była to jedna i ta sama ekipa, przyjeżdżali nowi, a wszyscy jednakowo mówili. Wciąż nas uświadamiali, że takiego wspaniałego życia, jak w socjalizmie, nigdzie nie ma. Śmialiśmy się im prosto w nos, a oni nie mogli zrozumieć dlaczego.
– Nie przyszło ci do głowy, że do was wysyłani byli ludzie według partyjnej segregacji? Nie zastanawiałeś się, że mogą być też inni, ale ich nikt nie wyśle za granicę.
– A dlaczego wyjechałeś? – wtrącił się do rozmowy Marek.
Siergiej zmarszczył brwi. Nie miał zamiaru mówić im prawdy.
– Nie udawaj ważniaka, ale odpowiadaj na pytania! – krzyknął Rysiek. Chciał wstać z krzesła, ale stracił równowagę i przewrócił się na stojące obok łóżko. Z trudem wygramolił się z powrotem. Popatrzył na Siergieja ze złością i więcej się nie odezwał.
Piotr siedział przy stole, ale do tej pory nie zabierał głosu w dyskusji. Zazwyczaj pił mniej od innych. Przyłączał się do niedzielnych biesiad z nudów. W dni powszednie jakoś łatwiej było. Przychodzili późno z pracy. Byli zmęczeni. Mało czasu zostawało do nocy. Można było pójść do miasta, pooglądać wystawy, kupić coś do jedzenia. Wieczorem zrobić pranie. Napisać list do rodziny. Dopiero w niedzielę okazywało się, że nie ma co zrobić z wolnym czasem. Wtedy przychodziły myśli, od których trudno było się opędzić. Wyobrażał sobie, że jest w kraju, przy rodzinie, i wtedy robiło mu się jeszcze smutniej.
Wyjechał z Polski rok temu. Zostawił żonę i roczne dziecko. Kiedy Kasia się urodziła, postanowili, że Anka zrezygnuje z pracy i będzie zajmowała się wychowywaniem dziecka. Wyliczyli, że jedna pensja wystarczy na utrzymanie. Teściowa zobowiązała się im pomóc. Wkrótce okazało się, że te wyliczenia wzięły w łeb. Ceny rosły, a nauczycielskie pensje nie.
Zdecydowali, że wyjedzie do Niemiec na parę miesięcy. Zarobi i wróci. Chociaż coraz bardziej tęsknił, powrót odkładał na później. Miał zaoszczędzonych kilka tysięcy marek, ale to za mało, aby za te pieniądze urządzić się w kraju. Początkowo pracował dorywczo, a teraz miał stałą pracę. Schultz nieźle im płacił. Miałby z tego zrezygnować? Może okazja na ponowny wyjazd nigdy się nie powtórzy?
Wyjeżdżając, pragnął zarobić tyle pieniędzy, aby mieli z czego dokładać do nauczycielskiej pensji, zanim dziecko nie będzie mogło pójść do przedszkola. Teraz inaczej traktował to marzenie. Było bardzo mizerne. Przydałoby się więcej. Mieć wreszcie samochód. Niekoniecznie nowy, jakiś używany, ale w dobrym stanie i meble. Te, które dała im teściowa, były do niczego. Starocie, które wszyscy już dawno wyrzucili na śmietnik, a u nich musiały stać, bo innych nie mieli.
Kiedy zbliżała się kolejna niedziela, obiecywał sobie, że pójdzie na spacer albo wyjedzie poza miasto, aby nie rozmawiać przez cały dzień o Polsce i najbliższych, którzy tam zostali. Postanowienia za każdym razem okazywały się za słabe i siedział w noclegowni razem ze wszystkimi.
Wracali w południe z kościoła i wspólnie zaczynali gotować obiad. To ich na jakiś czas integrowało. Kończyły się kłótnie i swary. Marek umiał tak przyprawić rosół, że nawet teściowa lepiej by tego nie zrobiła. Kończyli jeść i zawsze ktoś wyciągał butelkę. Nie mieli zamiaru upijać się, tylko do obiadu po kieliszku wypić na lepsze trawienie, a kończyło się tym samym. Rysiek z Markiem zasypiali przy stole. Czy można było inaczej? Zapewne tak, ale wtedy trzeba by zrezygnować ze wspólnego obiadu. Gotowanie było rytuałem i tylko wtedy wyglądali jak zgodna rodzina. Nawet Siergiej przyłączył się do nich, chociaż twierdził, że rosół mu nie smakuje.
– Masz, Siergiej, napij się z nami – Piotr postawił szklankę z wódką. – Nie ma o co się dochodzić. Każdemu nie łatwo, a jak będziemy bez przerwy skakali sobie do oczu, to wkrótce wszyscy zwariujemy.
– Proszę, następny obrońca się znalazł – odezwał się Marek. – Nie dosyć, że Maciek zawsze po stronie doktorka staje, to jeszcze i pan profesor. Jeśli ktoś niczego nie mówi o sobie, to znaczy, że coś ukrywa. Może jest agentem KGB?
– Przestańcie – cicho zaoponował Sławek. Siedział skulony przy oknie i uparcie wpatrywał się w majaczący na horyzoncie las. Wydawało się, że wcale nie obchodzi go, o czym rozmawiają przy stole. Rzadko włączał się do rozmowy. Patrzył na zalesione pagórki, które przypominały mu krajobraz rodzimej Świętokrzyszczyzny. Jakże teraz za tym tęsknił. Święta Katarzyna. Dolina Wilkowska. Nostalgia? Śmiali się, gdy nauczycielka na lekcjach języka polskiego mówiła, że poeci epoki romantyzmu przebywający na przymusowej emigracji w Paryżu cierpieli z powodu nostalgii. „Powinni się cieszyć, że mieli możność wyjechać z tego zabiedzonego kraju – mówili szeptem, śmiejąc się. – Przecież tam jest ojczyzna, gdzie chleb”. Teraz rozumiał, że można tęsknić za biedą zostawioną w kraju, za znajomymi ulicami, za osiedlowym klubem, w którym grał w bilard, za serem z koziego mleka i za tymi niewielkimi górami, które nigdy nie były aż tak piękne, jak teraz we wspomnieniach. Tutaj wszystko było obce.
Nie mógł zrozumieć, dlaczego każdy, chociaż bardzo tęskni, nie rzuci wszystkiego w diabły i nie wyjedzie. Zostawili w Polsce rodziny, stale opowiadają o dzieciach, żonach. Mówią, że wyjadą, ale stale przedłużają pobyt. Jeszcze nie teraz. Za tydzień. Za miesiąc. Rysiek jest świetnym fachowcem. Naprawi każdy samochód. Czy naprawdę w kraju nie miał szans, aby dobrze zarabiać?
On nie zostawił w kraju nikogo, za kim mógłby tęsknić, jednak za każdym razem, gdy przypominał sobie las, gdzie polował razem z ojcem, coś ściskało go za gardło. Efekty zazwyczaj były kiepskie, ale nie o to chodziło, żeby coś upolować. Ważne było to, że wyjeżdżali z domu i przebywali w lesie. Takiego bigosu, jak gotował leśniczy Krepicz, nigdy nie jadł. Nie chciało się potem wracać do domu. A ten mały jelonek, co go Krepicz znalazł złapanego w sidła, tak się do Sławka przywiązał, że chodził za nim jak pies.
Tylko jak o tym powiedzieć mieszkańcom noclegowni? Śmiać się z niego będą, że mięczak. Dla nich ważne były tylko pieniądze. Wciąż przeliczali, ile zaoszczędzili i co za to kupią po przyjeździe do kraju. Wiele razy chciał powiedzieć Maćkowi, że wraca, ale jakoś nie było ku temu okazji.
Matka słała rozpaczliwe listy. Zapewniała, że ojciec już dawno zapomniał o awanturze, ale męska duma nie pozwala mu prosić Sławka, aby wracał.
Rodzice wymarzyli dla jedynego syna praktyczny i popłatny zawód. Chcieli, aby poszedł w ślady ojca i został lekarzem. Kiedyś w przyszłości przejmie jego prywatny gabinet i będzie mu się dobrze żyło. Pragnienia Sławka były inne. Chciał mieszkać w leśniczówce. Doglądać lasu i opiekować się zwierzętami. Powiedział o tym rodzicom i ojciec wpadł w szał. Groził, że jeśli postąpi wbrew ich woli, wyrzuci go z domu i nie da ani grosza na studia. Nie przeląkł się pogróżek i spokojnie powtórzył, że zrobi ze swoim życiem to, co będzie uważał za słuszne. Wtedy ojciec złapał sznur od żelazka i uderzył go. Nigdy wcześniej tego nie robił. To było po raz pierwszy i ostatni. Wyprowadził się z domu i zamieszkał u ciotki. Zdał maturę z wyróżnieniem, a potem egzaminy wstępne na wydziale leśnictwa.
Ojciec dotrzymał słowa. Nie dał pieniędzy. Matka nie mogła mu pomóc. Nie pracowała, a ojciec skrupulatnie wyliczał ją z wydatków, szczególnie po tym, jak zorientował się, że może sprzeciwić się jego woli i zacznie finansować synowi studia. Zrezygnował z nauki. Stale czuł żal do ojca. Nie mógł mu wybaczyć, że przez jego upór ma zmarnowane życie. Zaczął pracować, ale nie podobało mu się siedzenie za biurkiem, dlatego skorzystał z propozycji Maćka i wyjechał.
– Sławek ma rację. Po co znowu się kłócić – podchwycił Piotr. – Zresztą nie ma o co.
– To zaśpiewaj – zaproponował Marek.
– E, tam…
– W kościele śpiewasz, to i tu możesz. Jakąś piosenkę, taką od was, z gór. Niech Siergiej posłucha. On nigdy do kościoła nie chodzi.
Piotr zawahał się, a potem zaczął:
Jencom góry, jencom
kiej Janicka mencom
Jencom góry, jencom
kiej Janicka mencom.
Jesce bardziej bedom,
gdy go wiesać bedom
gdy go wiesać bedom
W jego głosie była tak tęskna nuta, że nagle wszyscy zmarkotnieli. Było jeszcze smutniej niż wtedy, gdy opowiadali o domach i rodzinach zostawionych w kraju.
Siergiej spojrzał na Ryśka i zobaczył na jego policzkach łzy. Nawet nie próbował ukryć, że płacze.